wtorek, 31 maja 2016

Praca zbiorowa,
red. George Richard Raymond Martin,


Wieża asów


cykl: Dzikie karty, t. 2 


Wydawnictwo: Zysk i S-ka
Data wydania: 2015 r.
ISBN9788377853139
liczba str. 560
tytuł oryginału:   Aces High
tłumaczenie:  Michał Jakuszewski 
kategoria: fantastyka, historia alternatywna, science fiction
 





  recenzja opublikowana na portalu lubimyczytac.pl:






Czytanie i recenzowanie drugiego tomu jakiegoś cyklu, nie przeczytawszy pierwszego to zazwyczaj nie jest dobry pomysł. Bo nawet jeżeli, tak jak tutaj da się to zrobić, bo ten kolejny tom sam w sobie stanowi odrębną całość, to jednak zawsze pozostanie częścią jakiegoś zamysłu, którego siłą rzeczy musi być integralną całością, która tworzy pewien kontekst całości cyklu. Bez tego te kontekst jest trudniej uchwytny i przez to pewne informacje mogą zawierać nieścisłości. No ale czytając tą odrębną część cyklu można sobie z tym poradzić i dlatego próbuję szczęścia. Tak się przydarzyło w przypadku „Wieży asów”, która jest drugą częścią cyklu „Dzikie karty”. Każda z części cyklu jest zbiorem opowiadań które przez Martina zostały tak poukładane, że niczym wyrafinowane puzzle trzymają się kupy i robią za powieść. 


„Wieża asów” jest historią alternatywną, jednak bardziej pasuje do konwencji science fiction. Pierwsza część cyklu zaczęła się tuż po II wojnie światowej, kiedy glob opanował wirus Dzikie karty, Dużo było ofiar śmiertelnych, jednak bardziej charakterystyczne, że spora część populacji uległa zmutowaniu genetycznemu. Tym sposobem powstali dżokerzy, ludzie dość brzydcy, często wręcz przypominający zwierzęta, no i asowie, byty doskonałe, pod względem fizycznym, przypominające supermenów, batmanów i tego typu osobistości znane z pop kultury, ponieważ mają olbrzymią moc. Dżokerzy i asowie są nieufni w stosunku do siebie. Jednak właśnie teraz, w drugim tomie, akcja zaczyna się w r. 1979, wydarzyło się coś, że asowie i dżokerzy muszą zewrzeć szyki i razem zwalczyć zewnętrzne zagrożenie pochodzące z kosmosu. Do Ziemi zbliża się byt inteligentny tajemnicza matka Roju, która krąży po kosmosie, i przy pomocy swoich sług, które będąc częścią Roju w potrzebie oddzielają się., żeby zdobyc planetę. Matka Roju pędząc przez Drogę Mleczną wpadła na Układ Słoneczny i zorientowała się, że na Ziemi istnieje inteligentne życie. Zdała sobie sprawę, że to oznacza kłopoty, bo tubylcy niechętnie dają się pokonać i trzeba sporego wysiłku. Matka Roju wysłała swoje wojsko na rekonesans i szybko zorientowała się, że z Ziemianami będą kłopoty, bo są tam chociażby zmutowani ludzie, którzy mogą się uprzykrzać, a po za tym co bardziej narwani politycy są wstanie użyć broni atomowej. Czy nasi obronią Ziemię? Czy Rój w drugim starciu zostanie pokonany? Stawka jest kosmicznej gry poważna, walczymy o przetrwanie! Koniecznie trzeba wspomnieć, że przeciwnik jest bardzo niebezpieczny, bowiem Rój to byt szalenie inteligentny wiedział, że wśród społeczności wysoko rozwiniętych cywilizacji można znaleźć istoty skłonne do współpracy. Zdrady dokonuje jeden z odłamów Masonerii, który w Roju upatruje mezopotamską boginię Tiamat i stąd masoni wywiedli, że przybycie ich bogini jest koniecznością dziejową. Czy zdrajcy zostaną zdemaskowani? Przed asami i dżokerami stoi bardzo trudne wyzwanie pokonania wroga i ocalenie planety? Uda się?


Książka jest interesująca. Warto przeczytać.

poniedziałek, 30 maja 2016

o. James Manjackal, 




Widziałem wieczność 




Wydawnictwo: Highland Books 
Data wydania: 2014 r.
ISBN: 9783937433228
liczba str.; 142
tytuł oryginału:  I saw eternity
tłumaczenie:  Daria Pieńkowska
kategoria; religia


recenzja opublikowana na portalu lubimyczytac.pl:

http://lubimyczytac.pl/ksiazka/225980/widzialem-wiecznosc/opinia/33418582#opinia33418582   )  


 
 



Tym razem proponuję wam moi drodzy czytelnicy moich recenzji nieco inną podróż literacką, a mianowicie jest to podróż w poszukiwaniu głębi wiary. Z czasem zapewne tego typu książek będę recenzował więcej. Dla mnie to kolejne nowe doświadczenie recenzenckie, które jest związane z moim podążaniem droga wiary. Jak mam nadzieję to doświadczenie recenzenckie mnie samego wzbogaci, z czasem coraz lepiej będę pisał o sprawach wiary, no i po za tym niewątpliwie ta droga wiary sama w sobie jest piękna i wzbogacająca wewnętrznie. Ale też jak przypuszczam będzie to dla was ciekawym doświadczeniem czytanie o sprawach wiary i jak w każdej recenzji będę przekonywał was czy warto przeczytać konkretną książkę i dlaczego zachęcam, ewentualnie zniechęcam, was do jej przeczytania. Niewątpliwie działalność recenzencka jest specyficzna, czytając wiele recenzji konkretnej osoby można się wiele dowiedzieć o drodze życiowej recenzenta, nawet jeżeli ten niewiele zdradza z tzw. prywaty, co ja czynię niezwykle rzadko, ale w pewnych sytuacjach dobrze zrobić wyjątek. Ten wstęp to specyficzne zaproszenie do lektury tej recenzji, jak i kolejnych, które będą dotyczyć spraw wiary w sensie dosłownym. 


To chyba tyle tytułem wstępu, a teraz konkretnie, przeczytałem książkę o. Jamesa Manjackala, tzw. charyzmatyka, czyli osoby która jeździ po całym świecie głosi dobrą nowinę, modli się i zachęca wszystkich, żeby powierzyli życie Jezusowi, podążali droga wiary. Temu celowi służą również książki taka jak ta, zatytułowana „Widziałem wieczność”. Jest to książka z założenia autobiograficzna o. Manjackal pisze o sobie, o swoim przeżywaniu i rozumieniu wiary, czyli pisze o sprawie dla człowieka głęboko wierzącego najważniejszej. 


Książka zatytułowana „Widziałem wieczność” traktuje o tym, że o. Manjackal w czasie śpiączki miał okazję odwiedzić niebo, czyściec i piekło, a więc chce opowiedzieć o tym czytelnikowi jak wygląda wieczność. Dużo uwagi autor zwraca na to jacy ludzie trafiają do poszczególnych miejsc w wieczności i jak sam pisze wspomina o ludziach których znał, i zdziwił się, że ludzie którzy uchodzili za bardzo pobożnych do nieba nie trafili, a ludzie którzy za bardzo pobożni nie byli okazało się, że byli wystarczająco dobrzy, żeby po śmierci do nieba trafić. Ta książka jest swego rodzaju ostrzeżeniem, autor wymienia ludzi którzy mieli różnego rodzaju grzechy, które sprawiły, że trafili do czyśćca lub piekła. Autor w czasie tej wędrówki po zaświatach sam dowiedział się o swoich grzechach, o których w ogóle nie myślał, że to wielki grzech. Wspomina o tym, że ta książka może pełnić bardzo ciekawą funkcję, jej czytanie i rozważanie może dobrym przygotowaniem do spowiedzi generalnej. A wszystko w jednym celu przekonać czytelnika, że warto przykładać się do spraw wiary, bo wszystko ma znaczenie i nie warto tej decyzji o odwlekaniu pójścia drogą wiary odkładać na ostatnia chwilę. 



Autor pisze o tym, że w niebie jest naprawdę cudownie. Mógł tam zostać, jednak czuł, że jest tutaj jeszcze potrzebny, bo o tym co przeżył chce opowiedzieć i jeszcze lepiej ewangelizować ludzi. Autor zdecydował się wrócić, mimo, że wiedział, że będzie cierpiał, bo choroba da o sobie znać Ale właśnie przez to swoje cierpienie o. Manjackal dostrzega sens i piękno życia w wierze, bo cierpienie samo w sobie jest swoistym charyzmatem. Jestem przekonany, że są to słowa pocieszenia dla wielu osób cierpiących czy to będących w chorobie, czy to w samotności. Bo o samotności w swoim cierpieniu bardzo wiele o. Manjackal pisze. A jednak mimo, że w tak trudny sposób autor doświadcza tego całego cierpienia podąża z niesamowitą wiarą, bo wie, że tam wróci, a tam będzie cudownie. I to jest przepiękne świadectwo głębokiej wiary. Ojciec Manjackal wraca do zdrowia i mimo trudności ewangelizuje będąc na wózku inwalidzkim. 


Podsumowując jestem, przekonany, że każdy powinien tą książkę przeczytać. Zdecydowanie warto. Polecam.

wtorek, 24 maja 2016

Jack McDevitt ,



Droga do wieczności 


 

Wydawnictwo: Prószyński i S-ka
Data wydania: 2003
ISBN:   8373372881
liczba str.: 374
tytuł oryginału:  Eternity road
tłumaczenie: Ewa Wojtczak
kategoria; fantastyka, science fiction


recenzja opublikowana na portalu lubimyczytac.pl:   
 
 http://lubimyczytac.pl/ksiazka/74735/droga-do-wiecznosci/opinia/33294689#opinia33294689   )     








Ta książka jest zadziwiającą podróżą w pewną koncepcję w przyszłości. To co określamy jako cywilizację Zachodnią jednak upadło. Przeludnioną ludność globu niemal wykończyła tropikalna zaraza. To, że przetrwało jakiś niewielki procent ludzkiej populacji to właściwie cud. Jak coś takiego mogło wyglądać? Tu nie ma się co wczuwać w analizy, po prostu warto zajrzeć do „Bastionu” Kinga. A ta książka to jakiś ciąg dalszy który mógł wydarzyć się jakieś kilkanaście stuleci później. Akcja drogi do wieczności toczy się w odległej przeszłości, czytelnik ma wrażenie, że tak samo odległej jak dla nas imperium Rzymskie. Analogii historycznych jest tutaj co niemiara. To co mamy tutaj przypomina średniowiecze. Z tą różnicą, że choć mentalność bohaterów jest zbliżona do średniowiecznej to jednak średniowiecza nie da się odtworzyć. Nie ma chrześcijaństwa, dla tych ludzi jest ono tak samo egzotyczne jak dla nas wiara starożytne bóstwa: w Atenę, Jowisza, czy Amona. Ci ludzie wierzą w przeróżne bóstwa. Wierzą w też tajemnicze, gadające demony, które pozostawili drogowcy. Z naszego punktu widzenia są to komputery, roboty i wszelkie możliwe zabezpieczenia, które są niebezpieczne nawet po wielu wiekach. Nazwa drogowcy jest pewną analogią, bowiem Rzymianie pozostawili po sobie drogi Rzymskie i akwedukty, tak samo my ludzie współcześni pozostawiliśmy po sobie mnóstwo autostrad. Jest też motyw ekologiczny w tej książce. W ludzie przyszłości nazywają nas głupcami, bo doszli do wniosku, że my się zatruliśmy.
Tyle, czy będą od nas lepsi? Czy wyciągną wnioski z naszych błędów? Niewiele na to wskazuje, bo idą tą samą drogą, na ile to możliwe próbują wdrażać nasze wynalazki, myślą o energii napędzanej węglem. Ale maja szansę być lepsi chociażby dlatego, że widzą efekt finalny. Dodać jeszcze trzeba, że zaginęła nasza intelektualna spuścizna cywilizacyjna, książki dawno zwilgotniały, albo obróciły się w popiół, ludzie przyszłości główkują jak odpalić diaboliczne machiny zwane przez nas komputerami. Ale okazało, że w tej nowej ciemnej i zacofanej epoce jest jakieś światełko w tunelu. Ponoć istniała jakaś Przystań. Gdzie jacyś ludzie, ekipa Abrahama Polka, szczelnie się zamknęła, i dzielnie pracowała, żeby ocalić to co się da z cywilizacji, przez setki lat przepisywali ręcznie książki, czyli robili dokładnie to co zakonnicy w średniowieczu. Legendarnie brzmi fakt, że Abraham Polk i jego ludzie podróżowali przez kilkadziesiąt dni pod wodą i wejście do skały, którą zaadaptowali do swojej tajemniczej biblioteki znajdowało się również pod wodą. I do tego wszystkiego, odnalezienia legendarnej Przystani sprowadza się ta książka. Ludzie zastanawiali się czy w ogóle istniał ktoś taki jak Abraham Polk i jego tajemnicza biblioteka?


Czytelnik dowiaduje się, że z Illyrii, jednego z miast państw nad Missipisi, akcja toczy się na terenie państwa, które wieki temu nazywało się Stany Zjednoczone, rusza druga wyprawa. Członkowie pierwszej wyprawy zginęli ocalał jeden jej uczestnik Kerick Endine. Wracając do Illyrii zabrał ze sobą jedna książkę „Jankes na dworze króla Artura” Marka Twaina. Biblioteka Imperium, czyli uczelni Illyrii miało jeszcze tylko kilka książek drogowców. Zagadka tajemniczej Przystani i ten specyficzny pęd do wiedzy pchał niektórych mieszkańców Illyrii, żeby podjąc to ryzyko i pójść drogą pełną niebezpieczeństw. Główna bohaterka jest Chaka Milana, młoda Illyryjka chce poznać tajemnicę śmierci brata i w tym celu postanowiła zorganizować drugą ekspedycję do Przystani. Śmiałków było kilku. W skład ekipy poszukującej przystani oprócz Chaki weszła kapłanka Avila, a także Silas, Quait, Flojian i inni. W pewnym sensie jest to książka drogi. Wędrowcy podążając głównie przez pustkowia odkrywają stare miasta i wsie założone przez drogowców. Mimo wielu trudności, pułapek, problemy z piratami, rabusiami, komputerowymi demonami, itd. Dzielnie podążają śladami pierwszej ekipy badawczej. Czy dotrą do Przystani i ocalą dla ludzkości intelektualną spuściznę drogowców? 


Książka traktująca o przemijaniu życia ludzkiego, cywilizacji, daje do myślenia, warto ją przeczytać. 


Polecam.

poniedziałek, 16 maja 2016

 Stanisław Lem, 



Cyberiada 



Wydawnictwo: Wydawnictwo Literackie
Data wydania: 1978
ISBN:-----------
liczba str.; 518
tytuł oryginału: ------------
tłumaczenie: -------------
kategoria: fantastyka, science fiction 


 

recenzja opublikowana na portalu lubimyczytac.pl:

http://lubimyczytac.pl/ksiazka/141587/cyberiada/opinia/33185848#opinia33185848  )    
 




Zapraszam was teraz moi drodzy czytelnicy do lektury „Cyberiady” Stanisława Lema. Te wydanie z 1978 r. którym dysponowałem jest bardzo ładne zawiera w sobie mnóstwo rysunków, których zadaniem jest sprawieniem, że ta podróż po Lemowskim uniwersum „Cyberiady” będzie fascynująca. To wydanie zawiera w sobie również „Bajki robotów”, które są tutaj swoistym wprowadzeniem do właściwej „Cyberiady”, acz niewątpliwie są jej integralna częścią bowiem klimat obydwu tych części jest równie bajkowy, choć rzeczywiście rozważania zawarte w „Cyberiadzie” są bardziej skomplikowane, jeśli chodzi o metaforykę. Co nie znaczy, że w bajkach jej nie ma. W jednym z opowiadań znaleźć można nawiązanie do Biblii, do słynnego pojedynku Dawida z Goliatem. U Lema ten pojedynek toczą dwa roboty, jeden gigant, a drugi tak mały, że jest mikroskopijny.
I można by przypuszczać, że ten mały nie ma szans, ale…


Te opowieści Lema chociaż zaliczają się do gatunku science fiction, to jednak czytelnik może odnieść wrażenie,  że te opowieści w dziwny sposób podryfowały w kierunku fantasy. Science fiction, bo wiadomo jest kosmos, są koncepcje przyszłości, rozważania, że roboty jako sztuczna inteligencja będą bytami równie fascynującymi jak ich twórcy, czyli ludzie zwani tutaj bladawcami.  A  klimat fantasy tworzy ta wykreowana przez autora bajkowość tych wszystkich opowieści. Ciekawe jest to, że czytelnik dowiaduje się, że  nie tylko ludzie tworzą roboty, bo tworzą je również inne roboty zwani tutaj konstrukcjonistami. Mamy tutaj opisane przygody dwóch robotów konstrukcjonistów Klapaucjusza i Trurla.
Obydwaj myśliciele chociaż są przyjaciółmi to jednak na gruncie zawodowym rywalizują ze sobą. I to jest ciekawie opowiedziane.

Z reguły gdy mam do czynienia ze zbiorem opowiadań, to zajmuję się jednym, tutaj jednak postawiłem zrobić wyjątek z dwóch powodów, te wszystkie opowiadania Lema są tak genialne, że trudno wybrać jedno, a po za tym ta książka stanowi jedna integralną całość. I tak warto do niej podejść. 


Ten świat robotów opisany przez Lema jest naprawdę fascynujący. A co tam ciekawego można o takiej kupie żelastwa powiedzieć? Oprócz tego jak wygląda tego typu indywiduum, jakie ma parametry techniczne i funkcje itp. A cóż zdziwicie się Lem dokonał tak niesamowitej antropomorfizacji, że te roboty są niesamowicie ludzkie, np. zajmują się poezją, zadają pytania filozoficzne np. co było pierwsze bladawiec czy robot?, pytają o istotę kosmosu? Pytają również o rolę Wielkiego Programisty czyli Boga, a więc w konsekwencji zastanawiają się czy robot może mieć coś takiego jak dusza? Ciekawe są w tej książce postaci elektrorycerzy, którzy jak na rycerzy z porządnej bajki przystało zakochują się, walczą w turniejach, pokonują potwory żeby zdobyć robotyckie piękności. Smoków podobno nie ma, ale co za problem wynająć jakiegoś konstrukcjonistę, żeby stworzył jakiegoś fajnego potwora, którego będzie można rozpieprzyć na miliard kawałków. 


Dużą rolę w tych opowieściach odrywają władcy poszczególnych planet, czyli królestw. Bardzo interesująca jest refleksja na ile polityczne koncepcje uszczęśliwiania robotyckich poddanych przez ich królów mają sens? Wynika z tego, że polityczna odpowiedzialność również na odległych planetach myślących maszyn jest podobna jak tu u nas w świecie realnym, choć królowie czasem o tym zapominają. Lem bardzo ciekawie opisuje swoich robotyckich królów i książąt nadając im cechy, którzy miewali władcy absolutni, a przecież wiemy, że nie brakowało wszelkiej maści szaleńców, którym było np. robienie z konia senatora, a to chyba jedno z najmniej szkodliwych szaleństw, bo bywały znacznie ciekawsze, które prowadziły do śmierci milionów ludzi. Lem umiejętnie wtrącił swoje trzy grosze do refleksji politologicznej, ale uczynił to w sposób wyraźny i widoczny. Dokładnie tak jak to zrobił C. S. Lewis, w „Opowieściach z Narnii” mając to przekonanie, że forma baśni jest jak najbardziej odpowiednia, żeby mówić dzieciom co jest ważne w polityce. 


„Cyberiada” jest napisana oczywiście w stylu Lemowskim, a więc Lem bawi się językiem pisanym tworząc niesamowite kombinacje słowotwórcze rozwijając przy tym niesamowicie wyobraźnię czytelnika. Książka jest po prostu genialna!
Koniecznie trzeba przeczytać.

poniedziałek, 9 maja 2016

Philip K. Dick,
Roger Zelazny,


Deus Irae



Wydawnictwo: Dom Wydawniczy Rebis  
Data wydania: 2016 r.
ISBN:  9788373016473
liczba str; 269
tytuł oryginału:  Deus Irae
tłumaczenie; Paweł Kruk 
kategoria: fantastyka, postapokalipsa 



recenzja opublikowana na portalu lubimyczytac.pl:





Tytuł to pewien zlepek gry słów, dies irae, czyli dzień gniewu nastał, stoi za tym w Deus Irae, czyli Bóg gniewu. O tym jak każdy z was moi czytelnicy odbierze zależy jakie macie podejście do Boga i jak go sobie wyobrażacie. Czy widzicie w Bogu Ojca, dobrego pasterza miłującego swoich wiernych, do tego stopnia, że wysłał tutaj do nas swojego syna Jezusa Chrystusa? Czy może macie obraz Boga bliższy temu co jest w Starym Testamencie, a więc nie ma żadnego Mesjasza, nie ma obiecanej nam opcji pójścia do Nieba, a Bóg w niebiosach nie ma co robić, tylko duma jak tu ludziom dokopać? A więc już na wstępie autor zmusza czytelnika do refleksji, a dalej jak zagłębimy się w lekturę książki jest jeszcze ciekawiej. 


Autorzy, Philip K. Dick i Roger Zelazny, w książce „Deus irae” w literacki sposób rozpracowuje kulturowe koncepcje wynikające z judaizmu i chrześcijaństwa. Jak wspomniałem nastał dzień gniewu, świat doczekał nuklearnej katastrofy. Co ciekawe udało się udowodnić, że stoi za tym jeden człowiek. Po prawdzie jest to o tyle mało prawdopodobne, żeby tak było, jeśli ten człowiek nie jest prezydentem jednego z nuklearnych mocarstw, a i taka obecność na prezydenckim stołku człowieka opanowanego szaloną manią zniszczenia świata nie gwarantuje, że do apokalipsy dojdzie, bo wszak do tego tanga, trzeba co najmniej dwojga. Już nie mówiąc o tym, że nawet zakładając, że w którymś kraju dysponującym dużym potencjałem nuklearnym nie ma standardów demokratycznych to raczej wątpliwe, że taki dyktator taka decyzję podejmie sam i dokona takiego kroku bez wiedzy swojej administracji czy dowództwa wojskowego. O ile mi wiadomo sprawca nieszczęść jakie opisali autorzy nie jest kimś takim, co najwyżej ma dostęp do broni atomowej, a to troszkę mało. No ale jakoś wątek autorzy musieli sklecić. I winny, wcielony demon, indywiduum opętane przez szatana wróg ludzkości, dziwnym trafem okoliczności musiał znaleźć się jeden! I co zrobili ludzie? Dorwali drania i zrobili z nim porządek? Zdziwicie się, zrobili coś innego, zrobili z niego boga, Boga Gniewu. Według wierzeń Kościoła Boga Gniewu, ten ich demoniczny absolut ma powłokę zarówno cielesną, wszak Carleton Lufteufel, bo o nim mowa, żył długo dożył sędziwej starości, a także jak wierzą wierni ma powłokę boską, ponoć jest bytem wiecznym. Co niektórzy wierni mają tego typu objawienia. Istnieje również kościół chrześcijański, choć jest w mniejszości, kościół Boga Gniewu jest kościołem fałszywym, a Carleton Lufteufel jest tylko człowiekiem, który umarł jak każdy śmiertelnik i jego boskość jest mocno naciągana. Czy chrześcijanie zdołają przekonać swoich rywali w wierze, że błądzą i oddają cześć diabłu tak naprawdę? 


Ciekawy jest motyw, że postapokaliptyczna katastrofa, w której ginie większość ludzkości globu oznacza nie tylko przemiany cywilizacyjne, jak opisuje wiele klasyków tego gatunku następuje w szybkim czasie, kilku, kilkunastu, kilkudziesięciu, cofnięcie się mentalne i cywilizacyjne człowieka co najmniej do średniowiecza. I tu w tej książce dokładnie też tak jest. Co prawda politycy postanowili się zabezpieczyć, i głęboko w Ziemi zakopali dane pozwalające odtworzyć cywilizację, cokolwiek to odtworzenie ma oznaczać. Jednak zapomnieli o pewnym drobiazgu, po nuklearnej terapii szokowej ludzkość jakoś nie miała głowy do tego, żeby szukać tych informacji, bo trzeba było szukać żarcia, zadbać o bezpieczeństwo, czyli przeżyć, a dopiero potem martwić się o idee. I mogło wyniknąć z tego, dokładnie to co my tu mamy, kompletnie pomieszane koncepcji, w tym wypadku religijnych. Większość ludzi straciła zainteresowanie Starym Bogiem, bo przecież znaleźli sobie nowego, sprawcę wszystkich nieszczęść złego Boga Gniewu, który bardziej odpowiadał na ich instynktowne i prymitywne zapotrzebowanie, dokładnie takie jacy byli oni sami. Bóg którzy się gniewa i zsyła na nich bomby atomowe bardziej do tych ludzi przemówił niż miłosierny Bóg, który wysłał swojego syna, żeby umarł za wszystkich ludzi na krzyżu i odkupił wszystkie nasze winy. 



Głównym bohaterem jest Tibor McMasters, jest osobą niepełnosprawną, nie ma rąk, ani nóg, jest impem, ma sztuczne kończyny ułatwiające funkcjonowanie, istotną informacja jest, że jest artystą, ponoć najlepszym na Ziemi i jego zadaniem jest namalowanie w kościele Boga Gniewu w Charlottensville w stanie Utah, w Stanach Zjednoczonych, gigantycznego fresku Boga gniewu. Tibor McMasters dysponuje jakimś zdjęciem, ale chce zobaczyć żywe wcielenie Boga Gniewu, żeby uwiecznić jego wizerunek. W rozumieniu chrześcijaństwa Jezus Chrystus dokładnie to zrobił, uwiecznił swój wizerunek chociażby w całunie Turyńskim, i stąd z teologicznego punktu widzenia jest możliwe przedstawianie wizerunku naszego Zbawiciela. Przedstawiciele fałszywego kościoła mieli taką sama potrzebę uwieczniania swojego Boga Gniewu, który w istocie jest swego rodzaju ideologiczną kombinacją opartą na tym co już było czyli chrześcijaństwie i judaizmie, tylko inaczej w tej doktrynie religijnej zostały porozkładane akcenty, bo tu przecież najważniejszy jest gniew. Czy ta misja Tibora McMastera powiedzie się?


Podsumowując, ta książka ma przesłanie sensu stricte religijne, bowiem autorzy przekonują nas swoich czytelników, że budowanie czegokolwiek bez Boga, lub na podstawie fałszywego obrazu Boga jest złe. I my ludzie dobrze o tym wiemy, lecz zły czort zawsze znajdzie sposób, żeby to swoje zło dobrze sprzedać przekonać nas ludzi, którzy przecież nie chcemy tego zła, że te zło, które nam diabeł wciska, jest tylko troszeczkę złe, że nie ma się czym w ogóle martwić. Miejmy odwagę odpowiadać, krótko, zwięźle i na temat: Idź precz szatanie! 

 
Książkę jest dobra, warto przeczytać.

czwartek, 5 maja 2016

 Terry Goodkind, 


Serce wojny 


cykl: Miecz prawdy, t. 17


Wydawnictwo: Dom Wydawniczy Rebis  
Data wydania: 2016 r.
ISBN: 9788378188353
liczba str. 383
tytuł oryginału:  Warheart
tłumaczenie: Lucyna Targosz 
kategoria:  fantastyka, fantas


recenzja opublikowana na portalu lubimyczytac.pl:


 




Zapewne pamiętacie moi drodzy czytelnicy, że kilka miesięcy temu czytałem cykl „Miecz prawdy” dlatego też się ucieszyłem, że w bibliotece trafiłem na nowy, i jak wszystko wskazuje na to, że jest ostatni, finalny tom cyklu „Miecz prawdy”.
 
Cała opowieść zaczyna się bardzo ciekawie Richard jest w zaświatach, co tam właściwie porabiał oprócz jak wiadomo sprawiania, że Khalan wróciła do świata żywych czytelnik dowiaduje się na końcu. Khalan, Nicci i pozostali, czyli żołnierze i mord - sith towarzyszący lordowi Rahlowi próbują wskrzesić Richarda. Wojna z imperatorem Sulachanem zbliża się ku końcowi. Sulachan i Hannis Arc i jego potężna armia półludzi zbliża się pod Pałac Ludu i wszystko wskazuje na to, że nic nie jest w stanie zapobiec wygranej sił ciemności. Czy da się coś zrobić, Richard, Khalan, Nicci i wszyscy pozostali reprezentujące siły dobra, w tym wypadku imperium d’Hary. Czy Richard jako magia przeciwko magii, kamień w stawie, siewca śmierci, teraz otrzymał nowy przydomek Serce wojny, dokona czegoś co wydaje się niemożliwe, czyli cudu?  O co chodzi z tym sercem? No raczej prawie wszystkim ludziom wojna kojarzy się z czymś jednoznacznie złym, a tu taki kwiatek się pojawił. Ale właśnie o to chodzi, pseudonim Serce wojny może pasować do kogoś absolutnie wyjątkowego, kogoś kto da się zabić za ukochaną. Dokładnie to zrobił Richard, dał się zabić, bo stwierdził, że bez swojej Khalan to on w ogóle nie ma po co żyć i będzie szczęśliwszy jak podąży za swoją ukochaną. Co to by było za fantasy, gdyby obydwoje nie wykombinowali takiej sztuczki jak powrót z zaświatów jako żywi ludzie? Wynika z tego, że Sercem wojny może być osoba, która w razie potrzeby używa miecza prawdy i łączy się magicznym gniewem miecza, ale wtedy kiedy trzeba potrafi sobie z tą magią poradzić i… A to już przekonacie się sami co Richard zrobił. Zapewniam, że to będzie zaskakujące. No bo Richard, lord Rahl, czarodziej wojny, pierwszy czarodziej Serce wojny, Zedd zmarł w poprzedniej części i tylko Richard może go godnie zastąpić, jest po prostu wyjątkowy, i to wcale nie magia czyni go wyjątkowym. 


Oczywiście nie brakuje odniesień do chrześcijaństwa, bo przecież wielką miłością wykazał się Jezus Chrystus, który umarł za nas wszystkich na krzyżu i to wydarzenie ma wpływ na nas wszystkich. Pojawiła się modlitwa do lorda Rahla, ale kiedy i dlaczego przekonajcie się. To chyba rzeczywiście jeden z najbardziej wzruszających momentów w całym cyklu. Autor genialnie to wszystko rozpracował i oczywiście w swoim stylu nakazał Richardowi zachować się nieszablonowo. Na tyle nieszablonowo, że nawet najbliżsi, z Khalan włącznie, nie mogli za nim nadążyć. Symbolem całego cyklu jest grace, czyli w bardzo dużym uproszczeniu coś w rodzaju magicznego kręgu. Grace to po prostu łaska, a to jednoznacznie kojarzy się z łaską wiary. I to zakończenie zaskoczyło wszystkich bohaterów. Czy zaskoczy czytelnika? A to już robota dla was, żeby się samemu przekonać. Niewątpliwie nawiązujący do Biblii, czyli apokalipsy św. Jana jest motyw końca czasów. Oczywiście Biblijny koniec świata jest jeden, ale wydarzeń ten koniec świata przypominający było wiele w historii ludzkości. Co może symbolizować, że taki koniec może być również początkiem czegoś nowego. I tu dokładnie coś takiego mamy, zadaniem Richarda jest zakończenie proroctw. W efekcie czego powstanie nowy świat. Nawiązuje to do cyklu Diuna, tam też mamy koniec czasów, bitwę na końcu czasów, która u Goodkinda też jest, bo jakże by inaczej być mogło. No i w Diunie jak i tutaj wynikło z tego coś ciekawego. Myślę, że to dobrze, że wiele książek czy to fantasy, czy to science fiction do chrześcijaństwa nawiązuje, bo po pierwsze dobra koncepcja fantastyczna nie może być od pewnej rzeczywistości historycznej, mentalnościowej, religijnej oderwana, a wiara chrześcijańska jest ważnym i ciekawym czynnikiem, który warto również artystycznie w literaturze fantastycznej. Bo dobre koncepcje literackie to takie, które dają do myślenia. A jeśli są w tych książkach motywy wiary, bo może mieć swój zbawienny skutek. 


Zdecydowanie polecam książkę „Serce wojny” i wszystkie pozostałe części cyklu „Miecz prawdy” przeczytać. Warto poświecić te kilka miesięcy na tą, żeby w tym uniwersum Goodkinda przebywać i zachwycać się przygodami, Richarda, Khalan i wielu innych bohaterów.

niedziela, 1 maja 2016

Robert J. Szmidt, 





Ostatni zjazd przed Litwą 





Wydawnictwo: Fabryka Słów
Data wydania: 2007
ISBN: 9788360505106
liczba str. 320 
tytuł oryginału: -------------
tłumaczenie: -------------
kategoria: fantastyka, science fiction 


 

recenzja opublikowana na portalu lubimyczytac.pl:

http://lubimyczytac.pl/ksiazka/28670/ostatni-zjazd-przed-litwa/opinia/32922685#opinia32922685  )   






 
Mrok nad Tokyoramą [ w: ] Robert J. Szmidt, Ostatni zjazd przed Litwą 

 




Tym razem mnie jako czytelnika, który lubi czytać fantastykę zainteresowało jakie opowiadania pisze Robert J. Szmidt i te wrażenia z lektury mam interesujące. Autor tworzy niesamowite koncepcje science fiction. Są one na tyle doskonałe, a wszystkie opowiadania są na tyle wyśmienite, że chcąc swoim recenzenckim zwyczajem zając się jednym opowiadaniem wybór miałem bardzo trudny. Zdecydowałem się na genialne opowiadanie „Mrok nad Tokyoramą” w warstwie typowo wydarzeniowej mamy rozgrywki sportowe w przyszłości, gdzieś za kilkadziesiąt lat. Świat opanowali Japończycy. Jest centrala, czyli Japonia, a reszta to protektoraty, czyli po prostu kolonie. Mamy tu ogólnoświatową ligę mistrzów w che - ddo, czyli odmianę szachów, gdzie figurami i pionkami są żywi ludzie, którzy oprócz standardowych posunięć jakie dokonują liderzy, czyli sensei arcymistrzowie, walczą między sobą na miecze samurajskie tzw. katany. Atrakcja polega na tym, że przypomina to po trosze stare jak świat pojedynki gladiatorów, ponieważ krwi leje się wcale nie mniej, bywa, że zawodnicy giną na murawie. Poddanie partii nie oznacza śmierci całej drużyny, która przegra partię. Ponieważ są to rozgrywki ligowe, podział na sezon zasadniczy, normalnie każdy gra z każdym jest tabela, i tzw. fazę play off, gdzie obowiązuje system pucharowy. Wygrana to zazwyczaj mistrzostwo ligi mistrzów, czyli świata, ale zdarza się, że ranga zawodów rośnie, ponieważ po śmierci ostatniego cesarza z dynastii panującej ustalono, że kolejnymi władcami świata będą zwycięzcy sensei arcymistrzowie. Niedawno umarł pierwszy sensei arcymistrz, który został cesarzem i wygrana w finale zakończy interregnum, które zakończy się kolejną elekcją na arenie. O najwyższą stawkę walczą pan Oda, i pan Nowaki, ten drugi jest pół krwi japończykiem, z dużą domieszką polskiej krwi. Ci zawodnicy, wojownicy szachów, mają statut gwiazd co najmniej rangi takiej jaką mają najlepsi piłkarze świata np. Messi czy Ronaldo, a więc oprócz tego, że są sportowcami, są również ikonami popkultury. A sama liga mistrzów ma oprawę przypominającą mecze piłkarskiej ligi mistrzów oraz pojedynków bokserskich, a także pojedynków szachowych, bo sensei arcymistrzami zostają najlepsi. 


Poznajemy losy zawodnika Ryuchi Kody, zawodnika drużyny Ody, który w półfinale jako pionek zbił gońca, co zdarzało się niezwykle rzadko, bo pionki były tzw. mięsem armatnim i w starciu z figurami nie pionki nie miały szans. Ten wyczyn w odpowiednim momencie partii doprowadził do wygrania partii. Opcje jak w standardowych szachach poddanie partii lub szach mat. Jednak ta samowola była sprzeniewierzeniem się woli swojego arcymistrza i mogła doprowadzić do wywalenia z drużyny, jednak sensei arcymistrz pan Oda, awansował zawodnika, zrobił z niego gońca, a więc został figurą, czyli gwiazdą. Oczywiście doszło do pojedynku finałowego. Bardzo wysoka stawka uatrakcyjniła to szachowe widowisko. Kto wygra? Wiemy, że pan Nowaki stosował niekonwencjonalne metody walki np. wyeliminowanie jednej z drużyn w wypadku lotniczym, rezerwy musiały być skazane na pożarcie. Natomiast pan Oda jest tradycjonalistą. Gardzi rywalami dlatego, ze nie są prawdziwymi japończykami. Smaczku rozgrywkom dodaje, że obydwaj sensei arcymistrzowie zapowiedzieli, że w przypadku przegranej w tej  finałowej rozgrywce  dokonają seppuku, czyli tradycyjnego japońskiego samobójstwa, którego dokonywali samurajowie. 


Pionki poszły w ruch, za nimi figury, no i oczywiście katany. 400 tysięcy ludzi na trybunach i miliardy przed telewizorami oglądają to widowisko. 


Przeczytajcie, to opowiadanie i pozostałe moi drodzy czytelnicy, a przekonacie się, że Robert J. Szmidt jest w świetnej formie pisarskiej. Polecam.