poniedziałek, 26 listopada 2018

Agata Christie, Noc w bibliotece

Agata Christie,


Noc w bibliotece


cykl: Panna Marple, t. 2 



Wydawnictwo: Prószyński i S-ka
Data wydania: 2006 r. 
ISBN:   837469372X
liczba str. : 144
tytuł oryginału: The Body in the Library
tłumaczenie: Edyta Gałuszko Sicińska
kategoria: kryminał


recenzja opublikowana na lubimyczytac.pl





Przeczytałem „Noc w bibliotece” Agaty Christie. Tutaj mamy kobietę detektyw pannę Marple. Trudno mi jednoznacznie ocenić tą powieść w przekroju całej twórczości autorki, bo to chyba było by konieczne, żeby podejść do sprawy zrecenzowania konkretnie. Typowe kryminały czytuję stosunkowo rzadko, ponieważ odbiegają one on moich typowych gustów literackich i to mi jednak nie ułatwia życia jako recenzentowi, zdaję sobie sprawę, że niektórzy czytelnicy tej autorki mogą odebrać moje postrzeganie tej książki jako zwyczajną herezje, ale jednak piszę to co myślę o książkach i jaki jest efekt tych spekulacji intelektualnych. Dobra przejdźmy do konkretu, ciekawi mnie czy ta książka jest typowym dla autorki żartem literackim? Mam wrażenie, że jednak tak, w końcu Agatha Christi jest uznanym klasykiem tego gatunku i nie sądzę, że mamy tu do czynienia z niedoróbkami literackimi, tylko raczej chęć podejścia z dystansem do samej siebie, swojej twórczości, pokazaniem przy tym wręcz nieziemskiego poczucia humoru. Weźmy główną bohaterkę pannę Marple, kompletne przeciwieństwo Poirota, nie dlatego, że jest kobietą, bo nie przypuszczam, żeby do tego to się sprowadzało. U Poirota mamy psychologiczne kalkulacje naprawdę na wysokich obrotach, drobiazgowe rozwałkowanie każdego detalu i po nitce do kłębka dochodzenie do całej sprawy, czyli rozwikłanie zagadki kryminalnej. Panna Marle jest inna, jest niewątpliwie osobą, inteligentną, bystrą, przenikliwą, jednak sama przyznaje, że ona opiera się tylko i wyłącznie na tzw. mądrościach życiowych. Wcale nie ukrywa tego, że ma mentalność wiejskiej plotkary, koniecznie o wszystkich musi wiedzieć wszystko. A to chyba jednak za mało, żeby skomplikowane sprawy kryminalne były rozwiązywane. Tutaj w tej książce czytelnik może odnieść wrażenie, że właściwie to panna Marple ma więcej szczęścia niż rozumu. Niektóre jej pomysły są na pograniczu szaleńczej genialności, bo jednak niewątpliwie przenikliwa drobiazgowość cechuje ją podobnie jak Poirota. Nie ma tu zaprzeczenia, panna Marple z zadziwiającą prostolinijnością informuje bohaterów i czytelników, że po prostu zna się na ludziach i stosuje często stereotypowe analogie. U Poirota mamy spekulacje intelektualne godne np. wybitnego szachisty lub naukowca. No ale jeżeli takie działania są skuteczne w pomocy wymiarowi sprawiedliwości to widać tego typu spojrzenie, jakie ma panna Marple na problemy natury ludzkiej może okazać się przydatne. Tę pozycję cechuje, podobnie jak wszystkie książki Agathy Christie jedność czasu i miejsca, co jest pomocne zarówno w literackim usytuowania motywu kryminalnego w konkretnej, niewielkiej grupie społecznej, jak i drobiazgowe podejście przez autorkę do problemu np. dobrze poznajemy postaci występujące w tej powieści. Ofiarę dramatu poznajemy z opowieści innych zarówno osób, które mają dobre, jak i złe intencje. 



Mamy tragedię jak na kryminał przystało, zamordowana została nastoletnia blond piękność Ruby Kane. Jej ciało znaleziono w bibliotece pułkownika Bantry’ego. Policja i oczywiście lokalna detektyw panna Markle wzięli się do roboty. Przez całą książkę można odnieść wrażenie, że mamy tu pogaduszki przy angielskiej herbatce. W końcu było nie to stara jak świat angielska tradycja. No ale sprawa nabiera rozpędu i dąży do wyjaśnienia. Spojlerować za wiele to tu nie ma co, ale, że jakoś trzeba obronić moją tezę o żarcie literackim, to coś trzeba wspomnieć. Mamy refleksję dotyczącą obcinanych paznokci, dalej stereotypową analizę dotyczącą relacji w związku partnerskim i małżeńskim, że małżeństwa kłócą się bardziej namiętnie, że jest to swoisty rytuał i ona panna Marple wie to najlepiej jako ekspert. Panna Marple uważa się za mistrzynię w demaskowaniu drobnych kłamczuszków, ci podobno oddychają z ulgą odrobinę za wcześnie i to wystarczy, żeby byli skompromitowani. Jakież to nowatorskie podejście do problemu. Panna Marple czuje się w jakiś sposób osobą objawioną, być może przybiera to charakter religijny, do pełnienia tej specyficznej misji, bo przecież jest tyle zła i trzeba diabelstwo pogonić precz! Motyw zbrodni co prawda poznajemy na końcu, choć czytelnik się domyśla, że chodzi o całkiem ładną sumkę angielskich funtów, tu zapewne nie ma nic zaskakującego. Interesujący jest transfer ciała Ruby, to się często zdarza w powieściach i filmach kryminalnych. Jednak tutaj te przenosiny ciała kobiety są robione, jak się okazuje, dla kawału, co żartownisiowi ocaliło skórę, bowiem wybitnie pokrzyżowało plany mordercy. Nie brzmi to przypadkiem jak dobry żart? Dalsze pytania są standardowe: kto zabił? I czy morderca zostanie schwytany? 


Literatura potrafi zaskakiwać i mnie ta książka w tej materii zaskoczyła. Niewątpliwie twórczość tej pisarki jest fascynująca i warto czasem do tych książek zaglądać. Polecam.


Jarosław Grzędowicz, Hel 3

Jarosław Grzędowicz, 


Hel 3



Wydawnictwo: Fabryka słów
Data wydania: 2017 r.
ISBN: 978837964204
liczba str.: 492
tytuł oryginału: ------------
tłumaczenie: --------
kategoria. science fiction 


recenzja opublikowana na lubimyczytac.pl

http://lubimyczytac.pl/ksiazka/3787712/hel-3/opinia/46582959     








Przeczytałem książkę Grzędowicza nominalnie science fiction i rzeczywiście jest, szkoda tylko, że tak późno autor przeszedł do sedna sprawy, bo motyw, stosując Pilipiukowskie stwierdzenie, ufoków z księżyca, jest całkiem niezły i wart do zapoznania się z tą koncepcją. Większość książki jednak jest pisana coś w tylu zajdlowskiej socjologizującej fantastyki. Mamy opisane czasy II połowy naszego stulecia, pada data 2058 r, a więc przyszłość w miarę bliska. I to rzeczywiście widać koncepty dotyczące wynalazczości, to jednak niewiele tu jest, albo autor uważa, że świat przez tych kilka dekad nie pójdzie za bardzo do przodu, albo z pomysłami było tak sobie. Autor opisuje rzeczywistość polityczna która jest zmieniona powstaje państwo Nowosowieckie, Unia Europejska jest biedna i straciła znaczenie gospodarcze i polityczne, pieniądze liczy się w kilogramach euro, przy czym kilka kilogramów to klepaki które starczą na cukierki np. Widać, że autor krytycznie podsumowuje działalność instytucji europejskich. Wypowiada się źle o politykach i szeroko opisuje przy okazji jednego z filmowanych eventów przez głównego bohatera. Jak widać na powyższym przykładzie fantastyka może spełniać funkcje typowo publicystyczne. 







Głównym bohaterem jest Norbert, niezależny dziennikarz Mega Netu, czyli udoskonalonej wersji internetu, jeździ po świecie nagrywa materiał i wrzuca poszczególne eventy do neta i zarabia na tym pieniądze. W sumie już dzisiaj to jest rzeczywistość i pewnie zostanie to rozwinięte na tyle, że będzie skutecznie konkurować np. z telewizją. Nie da się tego wykluczyć. Czytelnik odbywa najpierw podróż do Dubaju, tam rejestruje kamerą zamieszki i cudem wychodzi z tych atrakcji z życiem. Dalej otrzymuje propozycję nie do odrzucenia, ma możliwość sfilmowania zamkniętej imprezy w której bierze udział polityczna czołówka rządzącej partii, jest wesoło, a przede wszystkim skandalicznie i o to w tym interesie chodzi, żeby nabić licznik oglądalności do rekordowych poziomów. 

Jednak wszystko przebija propozycja od tajemniczego Szamana szefa jednej z korporacji, Norbert długo nie wie o co chodzi. Jednak dowiaduje się prawdy, że chodzi o tytułowy hel na księżycu. Wszystko ładnie pięknie Szaman i spółka robią biznes, ale oczywiście politycy swoje trzy grosze wtrącić musieli, bo chodzi o gigantyczne pieniądze i kontrolę nad energią, której starczyłoby dla wszystkich, ale wiadomo sposoby na to się znajdą, żeby to dla wszystkich było odpowiednio racjonowane i odpowiednio drogie, bo tego wymaga interes strategiczny. Pewnie Grzędowicz czytał książkę Friedmanna „Następne sto lat” , z tych analiz gospodarczych wynika, że ten kto opanuje kosmos będzie rządził światem. I dokładnie o to tu chodzi w tej rozgrywce. A że kosmici dali znać, że żyją? Pewnie zgodzą się przystąpić do spółki. Ciekawe jak by to miało wyglądać.


Książka z założenia jest ciekawa, bo parę pomysłów tutaj jest fajnych Mam jednak przekonanie, że Grzędowicza stać zdecydowanie na więcej. Stąd moje noty są takie jakie są. Niektóre motywy są długie, bywa, że nudne czasem, a to co jest ciekawe to zanim się zacznie i już się kończy. Jednak w przypadku science fiction to tej typowo kosmicznej kombinatoryki literackiej mogłoby być troszkę więcej. Ale z jakiegoś powodu ta książka wygląda tak jak wygląda. Książka jest przeciętna. Można przeczytać.



Terry Brooks, Miecz Shannary

Terry Brooks,


Miecz Shannary


cykl: Kroniki Shannary, t. 1 


Wydawnictwo: Replika
Data wydania: 2016  r.
ISBN: 9788376745220
liczba str.:448
tytuł oryginału: The Sword of Shannara
tłumaczenie:  Jacek Gałązka, Magdalena i Piotr Hermanowscy
kategoria; fantastyka


recenzja opublikowana na lubimyczytac.pl: 


http://lubimyczytac.pl/ksiazka/300880/miecz-shannary/opinia/46387008                     






Przeczytałem pierwszy tom cyklu zatytułowanego ”Kroniki Shannary”, której tytuł brzmi „Miecz Shannary” , autorem cyklu jest Terry Brooks. Jak na książkę fantasy przystało motywów typowo tolkienowskich zabraknąć nie mogło, bo to nic niezwykłego. Jednak prawdą jest, że Brooks sztywno się schematu tolkienowskiego trzyma i tu strony medalu są dwie. Na pewno ci z czytelników którzy uwielbiają literackie powroty do Śródziemia będą zadowoleni, bo co prawda ten świat opisany tutaj Śródziemiem nie jest, tylko mamy Shannarę podzieloną na cztery krainy Sunlandię, Nordlandie, Estlandię i Westlandię ale jest tutaj wszystko to co u Tolkiena, krasnoludy, elfy, czarodzieje, ludzie, którzy robią tu również za hobbitów, czarodzieje, magiczne artefakty, typu miecz Shannary, kamienie elfów, które są w stanie przesądzić o wyniku wojen, w konfrontacji dobra ze złem rzecz jasna. Po złej stronie mamy lorda Warlocka i jego armia trolli, gnomów, i innych bardzo ciekawych osobników. No i całej reszty czytelnik już może się domyśleć. 





Opowieść jest niezwykle barwna, fascynująca, wciągająca. Przygody braci Shei i Flicka zaczynają się podobnie jak przygody hobbitów, jak wspomniałem analogii do dzieła mistrza jest tu chyba z milion. Bracia pomagają ojcu prowadzić oberżę i okoliczności zmusiły ich do nagłego opuszczenia wsi. Od Allanona dowidują się wiele o sprawach targających światem, o tym ,że legenda o mieczu Shannary to zmitologizowane fakty autentyczne, które zostały przez ludzi żyjących na odludziu zapomniane. W jednym Brooks jest antagonistą Tolkien, u tego autora era ludzi już przeminęła ludzie, ponieważ ludzie nie wykazali się wypowiedzieli wyniszczające świat wojny tym samym niszcząc samych siebie. Dało to autorowi sposobność do wypowiedzenia się w kwestiach politycznych i społecznych. Podobny jest w tym do Terry’ego Goodkinda, który nie omieszkał wkradać w swoją twórczość refleksji dotyczących spraw światopoglądowych. Mamy motyw ekologiczny znany z wielu książek fantastyki wszelakiej.



Ta książka nie jest odkryciem literackim na miarę Tolkiena, jednak w niczym nie przeszkadza to przeczytać tej książki, bo koncepty autor ma niewątpliwie interesujące. Polecam




czwartek, 15 listopada 2018

Marina Diaczenko, Sergiej Diaczenko, Vita nostra

Marina Diaczenko,
Sergiej Diaczenko,



Vita nostra


Wydawnictwo: Solaris
Data wydania: 2008 r.
ISBN: 9788389951830
liczba str.: 496
tytuł oryginału: Vita nostra
tłumaczenie: Piotr Ogorzałek 
kategoria: fantastyka




recenzja opublikowana na lubimyczytac.pl:


http://lubimyczytac.pl/ksiazka/4282/vita-nostra/opinia/45651011    









Z twórczością ukraińskich pisarzy fantasy zapoznałem się czytając dylogię zatytułowaną „Granica”, książka którą teraz przeczytałem zatytułowana „Vita nostra” jest zupełnie inna. Akcja toczy się w naszej rzeczywistości, raczej lata 90 XX wieku. Jednak z jednej strony motyw edukacyjny głównych bohaterów studentów w jakimś dziwnym, mało znanym instytucie (Instytut Technologii Specjalnych ), w Torpie jest tak mało prawdopodobny, że uznać to należy za science fiction. No bo czy nie jest dziwne, że udali się studiować do w miasta raczej prowincjonalnego, wygląda na to, że mało znanego. W każdym bądź razie wujaszek google nic nie wie o istnieniu tego miasta, moja 20 tomowa encyklopedia też siedzi cicho jak mysz pod miotłą w tej materii, czyli prawdopodobnie wnosić można, że jest to miasto zupełnie fikcyjne. Główna bohaterka Sasza, czyli Aleksandra Samochina, pochodzi z Kijowa, stolicy kraju, jak wam zapewne wiadomo moi drodzy czytelnicy, i przypuszczać można, że nie tylko ona. No bo jednak w tym najdziwniejszych z możliwych procesów rekrutacyjnych wybierani są wyjątkowo inteligentni przyszli studenci o niezwykłych predyspozycjach. Jakich? Nie do końca sprecyzowanych, na pewno wyjątkowych, ciekawe czy istnieje kontynuacja, kolejne tomy, tej książki. Dziwność tej książki polega na tym, że opisy motywów studenckich, imprezy, wykłady, sesje, przeżywanie stresów związanych z egzaminami itp. zna każdy kto studiuje bądź studiował na wyższej uczelni i nie ma w tym nic odkrywczego. Jednak ta zakręcona książka wciąga czytelnika, przynajmniej ze mną tak było. Studenci studiują nie wiadomo gdzie, właściwie nie wiadomo po co, tym najlepszym oferuje się świetlaną przyszłość dobrą robotę, studia doktoranckie itd., ale na czym to wszystko ma polegać, to i dla tych bohaterów i dla czytelnika pozostaje tak naprawdę wielką niewiadoma i przez to tworzy się aura tajemniczości. Rodzina Saszki snuje przypuszczenia, czy to nie jest przypadkiem sekta. Jednego czego studenci się upewniają w czasie toku studiów, że im bardziej wgłębią się w zagadnienia to przestaną być ludźmi? I co to w ogóle znaczy? Uczą się wyrażania siebie, swoich naturalnych ekspresji za pomocą słów cokolwiek to ma oznaczać. Na pewno nie jest to sens dosłowny, no bo Saszka bywa w pętlach czasowych, znanych powszechnie z filmu „Dzień świstaka”, mało tego uczy się sama je tworzyć. A więc te umiejętności będą niebywałe. Mamy więc tu więcej znaków zapytania z kim będą absolwenci licencjatu w Torpie, na studia magisterskie mają być przeniesieni w inne lepsze miejsce tyle się my czytelnicy dowiadujemy. Kim oni będą? 




Ale zacznijmy ten wszystko od początku, w czasie wakacji na Krymie, no tak wiem, że teraz by to było ze względów politycznych science fiction, no ale kto o tym mógł mieć pojęcie kilka lat temu, więc dajmy sobie spokój z polityką, Saszka poznaje tajemniczego gościa, który nazywa się jak się dowiaduje Farit Korzennikow. Ona intuicyjnie się go boi. No ale skoro Farit upatrzył sobie Saszę to musiał osiągnąć co chciał. Przez kilka miesięcy najpierw na Krymie, potem w Kijowie zbierała tajemnicze wartościowe monety i dostarczała je Korzennikowi, a po zdanej maturze otrzymała propozycję studiów nie do odrzucenie i tym sposobem trafiła do Torpy. Dalej jak już wspomniałem były przeżycia typowo studenckie i tak właściwie przez całą książkę. 






Książkę można by uznać za nudną jak flaki z olejem, gdyby nie słupek, gdyby nie poprzeczka, bo jednak ta książka ma w sobie coś niesamowitego. Na ile ta koncepcja fantastyczna trzyma się kupy, to wyjaśniły by kolejne części, co nie znaczy, że nic tu nie jest wyjaśnione, ale do tego czytelnik sam musi dojść, bo tu recenzent zbytnio roboty intelektualnej czytelnikowi nie powinien ułatwić, bo co to by była za frajda z lektury? Po cichutku podpowiadając można tu się zastanawiać czy to jest książka tylko nostalgiczna dla Mariny i Sergieja Diaczenków, czy jednak zawiera w sobie filozoficzną głębie dotyczące wielu zagadnień filozoficznych. I to intelektualne rozpracowanie tego problemu jest fascynujące. 






Książka jest dobra. Warto przeczytać. Polecam.




Siri Petersen, Evna

Siri Petersen,



Evna


cykl: Krucze pierścienie, t. 3 



Wydawnictwo: Dom Wydawniczy Rebis
Data wydania: 2017 r.
ISBN:  9788380620292  
liczba str.: 526
tytuł oryginału:  Odinsbarn
tłumaczenie: Anna Krochmal, Robert Kędzierski
kategoria; fantasy



recenzja opublikowna na lubimyczytac.pl;

http://lubimyczytac.pl/ksiazka/4095321/evna/opinia/46232669            




Kończę czytać trylogię „Krucze pierścienie”, której autorką jest Siri Petersen. Przyznać trzeba, że ta ostatnia część jest najsłabsza, a chyba nie powinna, no bo jednak tom finalny powinien być najlepszy, i udowadniać tym samym, że książka do czegoś zmierza i jako całość tu np. trylogia jest logicznie spójna. Koncept niezły Hirka wraca do siebie, czyli do krain Ym, właściwie to chyba nie jest najistotniejsze czy jest aetlingiem, człekiem, wampirem i cholera wie jakim czortem jeszcze, jest u siebie, jest Hirką, którą wszyscy znali. Dziwi mnie, że nie ma tu przemyśleń Hirki dotyczących świata Ym w kontekście tego gdzie ona była, czyli w naszym świecie i przemyśleń z tym związanych. A przecież jakieś niewątpliwie ma, bo poznaliśmy jako inteligentną dziewczynę, która jakoś radziła sobie w naszej rzeczywistości, uczyła się języków z zupełnie innej bajki, obsługi urządzeń, działania lekarstw, co ją interesowało przecież jako fachową uzdrowicielkę z Ym. No i to co mogło zainteresować czytelnika, jak by to wyglądało to porównanie, przez to zwłaszcza ta trzecia część jest uboższa. 




Hirka znalazła się w nieznanej jej dotychczas jednej z jedenastu krain, gdzieś na pustkowiach, gdzie wampiry z Ym urządziły się całkiem nieźle. Mamy dalej narrację o tej wojnie, ale jaki jest jej sens i jeżeli jest to wojna dobra ze złem, tak jak być powinno zapewne i na czym ona polega. Mamy niecodzienny sojusz wampirów renegatów z aetlingami z Kruczego Dworu. Celem Hirki jest by Evna rozlała się na wszystkie możliwe światy, bo wszyscy na tym tracą, także świat Ym, który Evną jest przepojony. Mamy kontynuację opisów relacji Hirki z Rimem i to wyszło fajnie i zaskakująco nawet. Ponownie pojawia się nie wiadomo skąd Urd, który zostaje służącym Hirki. Jak zakończą się przygody Hirki i innych bohaterów, których po drodze czytelnik razem z nią poznaje?



Z reguły na koniec trylogii powinno być jakieś podsumownie. Tutaj jest to trudne, nie dlatego, że każdy tom jest inny, ale bardziej dlatego, że trudno odnaleźć sens tego wszystkiego jako całość, spajająca główna bohaterka to troszkę mało. No i to utrudnia życie, że autorka pisze nierówno, każdy kolejny tom jest dużo słabszy. Pierwszy jest zdecydowanie najlepszy, i gdyby się udało Siri Petersen utrzymać ten poziom byłoby to naprawdę niezła historia. Może jako debiutantka poszła na zbyt głęboką wodę lub ktoś to wymusił, no bo historia fajna dobrze się sprzedała, pewnie kolejne części również, ale ze szkodą na wartość literacka całej trylogii. Czy warto będzie spróbować czytać kolejne książki i zobaczyć czy autorka będzie rozwijać swój potencjał. Myślę, że tak, bo autorka jest wstanie napisać coś ciekawego i zainteresować swoimi pomysłami czytelników. 


Ostatnia część słaba, cykl jako całość jakoś się broni, przeciętnie, ale jednak. Można przeczytać.



Siri Petersen, Zgnilizna

Siri Petersen, 



Zgnilizna



cykl: Krucze pierścienie, t. 2




Wydawnictwo: Dom Wydawniczy Remis
Data wydania: 2016 r.
ISBN: 9788380620285
liczba str.: 528
tytuł oryginału: Råta
tłumaczenie: Anna Krochmal, Robert Kędzierski
kategoria: fantasy 



recenzja opublikowana na portalu lubimyczytac.pl:



http://lubimyczytac.pl/ksiazka/311650/zgnilizna/opinia/46077370#opinia46077370  



Kontynuuję czytanie cyklu „Krucze Pierścienie”, której autorką jest Siri Petersen, druga część trylogii zatytułowana jest „Zgnilizna” i niestety pomimo zapowiedzi jaki to jest bestseller z gatunku fantasy mnie druga część rozczarowała chyba nawet bardziej niż pierwsza. A teoretycznie nie powinna, no bo przecież jak się czytelnik mojej poprzedniej recenzji domyślił mamy tu transfer głównej bohaterki Hirki do naszego świata i ten rewelacyjny koncept daje autorce dużo możliwości zamiast tego czytelnik może odczuć pewien niedosyt No bo niewątpliwie do opisów świata Ym autorka przyłożyła się całkiem fajnie, a tutaj wyszła założenia, że takie tego typu literackie wczucie się jest zbędne i stąd to wszystko jest mało konkretne. Pomysł języka, czy języków ze świata Ym nawiązujący do twórczości Tolkiena jest fajny. Ale dalej Hirka trafiła tu do nas. Mamy York, Londyn, Wenecję, Sztokholm itd. Czy nie lepiej było skupić się na jednym miejscu, żeby lepiej opisać rozrzut ze świata Hirki i naszego. Co prawda autorce chodziło o wielość języków co Hirkę zaszokowało, ale żeby to poznać jak sądzę wcale nie musiała światowej metropolii jaką jest Londyn opuszczać. Jak można było się spodziewać Hirka wcale nie poczuje się tu u siebie mimo, że jak ma wiedzę o sobie jest człekiem, tak wiele różniącą ją od aetlingów z Ym, chociażby ogon, czy wyczuwanie Evny, której Hirce i innym z Ym, którzy są w naszym świecie. Są co prawda opisy, że ten nasz świat z punktu widzenia Hirki jest bardzo hałaśliwy, szybki i pewnie śmierdzący spalinami, smogiem, ściekami i tego typu „fajnymi” atrakcjami. Mamy też jak poznaje technologię, uczy się używać chociażby telefonu komórkowego, szokiem są dla niej większość naszych wynalazków. Ale chyba nie do tego sprowadzają się różnice mentalnościowe. Bo jak sądzę gdyby ktoś zrobił transfer wynalazków do świata Ym, ci by to zapewne szybko ogarnęli podobnie jak mieszkańcy równoległego świata cesarzowej Achai z fantastycznej koncepcji Andrzeja Ziemiańskiego. Zresztą jak wiemy ci ludzie z Achajowego świata nie byli w ciemię bici, byli dobrze wykształceni, budowali dobre drogi itd. To porównanie było by ciekawe. Co prawda dowiadujemy się, że świat Ym miał swoją bibliotekę Aleksandryjską puszczoną z dymem, a książki które ocalały są drogie. To niekoniecznie musi o czymś świadczyć, tylko o stopniu rozwoju cywilizacyjnym na etapie naszego średniowiecza. Trochę jest o religii, naszej religii, i tej z Ym. Pozytywną postacią jest duchowny, o. Brody z Yorku. Pytanie po cholerę tu tzn w naszym świecie i w świecie Ym są potrzebne wampiry? Tam w Ym nazywa się ich ślepymi martwo urodzonymi, przekonujemy się o tej zgniliźnie, że jest ona po prostu szkodliwym stereotypem, który mają nieludzie z Ym. Wynika z tego, że ktoś po prostu miał w tym interes, żeby ostrzegać mieszkańców jedenastu krain Ym przed szwędającymi się obcymi i nie wiadomo czego chcącym. Czy akurat kobiety z Ym są piękniejsze, egzotyczne z racji posiadanego ogona i przez to bardziej godne pożądania? 




Akcja książki, autorka jakoś tam skleciła. Hirka rozczarowuje się przyjęciem przez ludzi z naszego świata, bo przecież wie, że jest człekiem, a jednak przywitanie z jakim się spotyka daleko odbiega od jej oczekiwań. Nawet życzliwi jej ludzie, których w końcu spotyka uważają, że Hirka, potocznie mówiąc, ma coś z głową, a język z Ym, jest jej wymysłem, podobnie jaka cała historia o dwóch światach równoległych. W efekcie podobnie jak w świecie Ym musi wiecznie uciekać. Hirka jest osobą silną psychicznie, jednak niewątpliwie fakt, że nigdzie nie będzie u siebie napawa ją lekiem. Zresztą dowiaduje się o swoim pochodzeniu, że pochodzi z pierwszej krwi, jej ojciec jest wampirem i dlatego jest tak cenna, może transferować się między światami. 






Niewątpliwie autorka znajdzie swoich czytelników których pasjonują tego typu historie. Ja jak już się wciągnąłem w cykl „Krucze Pierścienie” i przeczytam kolejny trzeci tom i w następnej recenzji podzielę się wrażeniami z lektury. Być może ten trzeci finalny tom będzie na tyle świetnym zwieńczeniem cyklu, że wszystko będzie bardziej spójne, logiczne, ciekawe. W sumie się zastanawiałem czy recenzować poszczególne części cyklu, czy cały cykl. Wybrałem pierwszą opcję i wyszło z tego co wyszło. Można przeczytać.





środa, 7 listopada 2018

Siri Petersen, Dziecko Odyna

Siri Petersen, 


Dziecko Odyna

cykl: Krucze pierścienie, t. 1


Wydawnictwo: Dom Wydawniczy Rebis
Data wydania: 2016 r.
ISBN:  9788378188742
liczba str.: 648
tytuł oryginału:  Odinsbarn
tłumaczenie: Anna Krochmal, Robert Kędzierski
kategoria; fantasy


recenzja opublikowana na portalu lubimyczytac.pl:


http://lubimyczytac.pl/ksiazka/301339/dziecko-odyna/opinia/45916977#opinia45916977   






Trafiłem na bibliotecznej półce na cykl „Krucze Pierścienie”, no i oczywiście książki wypożyczyłem i wziąłem się za czytanie. Mam za sobą lekturę pierwszego tomu cyklu zatytułowanego „Dziecko Odyna”. Autorka jest norweżką i podjęła się interesującej próby literackiej, napisania fantasy w oparciu o kulturę z której wywodzi się z sag nordyckich, które opiewają wojenne wyczyny dzielnych wojowników z północy, którzy wybierając się na wiking swoim bojowym zasięgiem obejmowali spory kawał świata. W zasadzie to nic nowego ponieważ kulturą nordycką interesował się w sensie naukowym mistrz fantasy, J. R. R. Tolkien i tego typu literackiego powrotu do źródeł można było się spodziewać. Czy ta próba kreacji czegoś w rodzaju alternatywnego fantastycznego świata jest udana? Myślę, że tak. Po trosze ta książka nawiązuje do takich autorów młodzieżowej science fiction jak Suzanne Colins, Veronica Roth czy Aleksandra Duncan. Czy takie jest zamierzenie autorki to zapewne każdy z czytelników wyrobi sobie zdanie na ten temat. Ale także jest tu skomplikowana koncepcja dwóch światów tego alternatywnego i naszego i pomysł, że z perspektywy tego świata alternatywnego to co pochodzi od nas tworzy zagrożenie. Czy prawdziwe czy wydumane i jeżeli jest prawdziwe na czym ono polega? W tamtym alternatywnym świecie bynajmniej nie brak sceptyków bowiem emblingów czyli człeków w świecie aetlingów nikt dawno, czyli dosłownie przez całe wieki, nie widział. Aetlingowie są nieludźmi, istotami inteligentnymi, od nas z anatomicznego punktu widzenia różni je tylko jeden mały drobiazg posiadają ogon. Jest jeszcze jedna różnica aetlingowie wyczuwają Evnę i pobierają ją Evna to rzeka, ale także magiczna siła witalna. Tyle, że od dawna nie urodził się nikt z naturalną dużą siłą magiczną. Mają ją członkowie rady Dwunastu która rządzi Manfallą, stolicą i jedenastoma krainami, ale to dlatego, że nabywają ją podczas obowiązkowego rytuału. I o to mamy zamieszanie w tej książce. Dlaczego?




Mamy nastoletnią bohaterkę rudowłosą Hirkę, która jest emlingiem czyli człekiem, nie ma ogona. Jej przybrany ojciec wykombinował numer z wilkami. Zrobił jej znamię, żeby wyglądało na naturalne. Ojciec znalazł Hirkę jako niemowlę, więc właściwie ona funkcjonowała w tamtym świecie zwanym Ym. No ale cały czas miała poczucie obcości i wynikające z tego zagrożenie życia. Z ojcem podróżowała po wszystkich jedenastu krainach Ym. Mam wrażenie, że słabym punktem tej opowieści jest, ze Hirka jednak zdecydowała się na udział w rytuale. Zrobiła to, bo okazało się, że z pomocą Rimego wyczuwa Evnę. Ale fakt kim ona jest musiał się wydać i kłopoty Hirki dopiero się zaczęły. Członkowie rady, ktoś pomiędzy osobami duchownymi a politykami, bo z jednej strony celebrują rytuał, a z drugiej dzielą i rządzą wpadli w szał, choć pewnie im to na rękę, że straszenie aetlingów ślepymi na Evnę i ludźmi trzyma się kupy i nie są to bajki sprzed tysięcy lat. Jak Hirka sobie poradzi, czy wybrnie z tego? Czy wystarczy jej szczęścia, żeby przeżyć. 



Podsumowując książka jest interesująca. Autorka miała niezły koncept w kreacji swojego świata literackiego, właściwie dwóch, ale tajemnica, której czytelnik się tylko domyśla. Niewątpliwie warto kontynuować czytanie cyklu mając przy tym nadzieję, że czytelnik się nie rozczaruje i pomysły autorka będzie miała jeszcze ciekawsze. Książkę warto przeczytać. Polecam.

Tulio Avoledo, Korzenie niebios

Tulio Avoledo, 


Korzenie niebios




Wydawnictwo: Insignis

Data wydania: 2013 r.
ISBN: 9788363944087
liczba str.: 608
tytuł oryginału: Le radici del cielo
tłumaczenie: Piotr Drzymała
kategoria: postapokalipsa


recenzja opublikowana na portalu lubimyczytac.pl:

http://lubimyczytac.pl/ksiazka/161922/korzenie-niebios/opinia/45740021#opinia45740021        








Widząc zapewne, że przeczytałem kolejną książkę z serii Uniwersum Metro 2033, zapytacie jak sądzę, moi drodzy czytelnicy, po jaką cholerę ja to robię i zagłębiam się w ten postapokaliptyczny świat, który zaproponował Dmitrij Głuchowski, a dzieło rosyjskiego pisarza kontynuują inni Rosjanie, ale także autorzy z kilku innych krajów świata, w tym nasi również. Trudu opisania rzeczywistości postapo podjął się Tulio Avoledo i zrobił to w sposób wybitny. Oczywiście jest tu wszystko co trzeba, opisy ludzi żyjących w jakiś dziwnych podziemiach, na powierzchni mamy tu postnuklearną epokę lodowcową, co samo w sobie dla ludzi żyjących w przyjemnym klimacie śródziemnomorskim musi być science fiction, krążące po świecie mutanty, a także dziwne hybrydy ludzi i te same pytania, które pojawiają się w każdym tomie tej serii o granice człowieczeństwa. Tu u tego autora można odnieść wrażenie, że mamy herezje, bo to ci dziwnie wyewoluowani ludzie będą przyszłością planety, która za kilkanaście, kilkadziesiąt tysięcy lat człowieka nie będzie w niczym przypominać,, ale to te istoty Boże, choć nieludzkie, będą rządzić planetą. Przyznaję ja tu widzę raczej nawiązanie do „Trylogii mrówczej” Bernarda Werbera. Mamy tam koncepcje, że pojawi się na planecie nowy typ inteligencji równy naszej i pytania związku z tym co dalej? Dla nas czytelników wizja, że mrówka mogłaby mieć umysł Einsteina i brać udział w konferencjach naukowych albo wymiatająca w szachy nie gorzej niż tacy mistrzowie ze światowej ekstraklasy jak Garij Kasparow, Magnus Carlsen czy Fabiano Caruana, to dopiero ekstremalnie intelektualna jazda. I tu mamy coś takiego u Tulio Avoledo. To właśnie te potworzy wyglądajace beznadziejnie i raczej nie tryskające intelektem znajdą w sobie odwagę, żeby wyjść na powierzchnię i zbudują cywilizację na nowo. Chociaż i teraz pomysły niektóre potwory mają intrygujące. Gottwalk wykombinował i budował „Największy i Najszybszy Kościół Boży na kółkach." Ta machina napędzana paliwem bioekologicznym jest tak wielka, że przebija wielokrotnie największe współczesne tiry, krążowniki szos. Chodzi o to samo co było na przestrzeni historii pokaz potęgi wiary i siły również jak trzeba. Czy to ktoś taki przejmie tron papieski po wieloletnim interregnum. Mamy bezkrólewie papieskie, bo kardynał Albani jest jedynym człowiekiem który mógłby uczestniczyć w konklawe, a jakoś nie chciał koronować sam siebie, może uznał, że to za wcześnie. Ponoć jest jeszcze patriarcha Wenecji i na tym polega misja o. Johna Danielsa i jego ekipy kilkunastu członków Gwardii Szwajcarskiej z kapitanem Durandem na czele. 


No i do tego sprowadza się akcja książki najpierw mamy akcję w katakumbach św. Kaliksta, tam też usadowiła się rzymska hierarchia kościelna, efekt jest interesujący, koegzystencja duchownych z rodziną Mortonów, wprawdzie to nie jest mafia, ale niewiele do standardów mafijnych tym ludziom brakuje, jak trzeba zabijają tysiące ludzi, żeby mieszkańcy mogli przeżyć. No i mamy misje księdza Johna Danielsa, ma dotrzeć do Wenecji, jak na standardy postapo ekluzywną. Podróżują skuterami, dżipami. Widać to jest możliwe. No i przypuszczać można, że jak na standardy postapo z jednego końca kraju do drugiego dotarli szybko. Podróżują nocami, bo dzienne słońce ponoć jest zabójcze. Po drodze dowiadują się jak radzą sobie inne ludzkie społeczności, trafiają na stację Aurelia, na władztwa księdza Urbino i wiele ciekawych miejsc? Czy dotrą do Wenecji? Czego się dowiedzą na miejscu? Czy wrócą do Rzymu? 



Książka jest ciekawa, książka jest przepełniona filozoficzną i teologiczną refleksją, mamy rozważania o historii sztuki i literatura, i pytania jaka spuścizna pozostanie z przeszłości i pierwszych dekad XXI, czyli lat przed nuklearną apokalipsą. To niewątpliwie uatrakcyjnia lekturę tej książki. Zdecydowanie polecam.






Robert Silverberg, Król snów

Robert Silverberg,




Król snów



cykl: Kronikinki Majipooru, t. 7



Wydawnictwo: Solaris
Data wydania: 2015 r.
ISBN:  9788375900224
liczba str.: 600
tytuł oryginału: The King of Dreams
tłumaczenie: Krzysztof Sokołowski
kategoria: science fiction  



recenzja opublikowana na portalu lubimyczytc.pl:

http://lubimyczytac.pl/ksiazka/67305/krol-snow








Z wielkim żalem czas kończyć tą niezwykłą literacką podróż na odległą, fikcyjną, wielką planetę Majipoor. Książka teoretycznie science fiction, a jednak czytelnik odnosi wrażenie, że bliżej całemu cyklowi „Kroniki Majipooru” do fantasy. Udowodniłem to empirycznie, chociażby jakiś czas temu recenzując książkę zatytułowaną „Pani śmierci” Terry’ego Goodkinda. Jest to pierwszy tom inicjujący cykl „Kroniki Nicci”, których akcja toczy się dalej w „Uniwersum Miecz prawdy”. Zauważyłem tam szereg uderzających podobieństw między twórczością Goodkinda, a Silverberga. Nie ma potrzeby opisywać ponownie całej tej argumentacji radzę po prostu zajrzeć do tamtej recenzji. Co z tego wynika oprócz tego, że obaj pisarze to wybitni twórcy fantastyki? Na pewno to, że pewne koncepcje literackie mogą sprawdzić się i w fantasy i w science fiction i będą odbierane z zachwytem przez czytelników. O moich zachwytach nad opisami Majipooru również w kolejnej recenzji nie muszę się powtarzać, bo jak można się domyśleć ponownie autor zawarł to wszystko w sposób tak niezwykły, że chce się czytelnikowi nadal to czytać, mimo, że to przecież kolejna część. Ale autor to potrafi i ma świetne wyczucie tego o czym czytelnicy książek Silverbega chcą czytać. Oprócz motywów typowo ekologicznych i psychologicznych mamy też bieżącą politykę majipoorską. Następuje kolejna zmiana pokoleniowa na szczytach władzy. Prestimion zostaje pontifeksem, a Dekkeret koronalem. Na pewno gdyby autor chciał pisać kolejne tomy cyklu byłoby o czym pisać, bo przez piętnaście tysiącleci działo się wiele ciekawych rzeczy wartych opisania i byłyby to ciekawe historie. Wiemy o tym, bo autor nam o tym tu i ówdzie sygnalizował. 




No ale mamy tutaj początki panowania Dekkereta. Okazały się wcale nie takie łatwe, bo powrócił problem buntu na Zimroelu. Prokurator Dantiria Sambail zmarł, ale pozostał w grze jego wierny sługa Mandraliska. Wynalazł niezbyt rozgarniętych krewnych prokuratora i robi swoją politykę. Ma aspirację, żeby kontynent ogłosił niepodległość. Prestimion proponował rozwiązanie zbrojne. Jednak Dekkeret miał swój plan i podążając z królewską procesją miał zamiar wyjaśnić problemy drogą pokojową, pokazując przy tym swoja nietuzinkowość i to, że Prestimion nic a nic się nie pomylił w wyborze swojego następcy. Zaszła konieczność wykorzystania hełmów, których używają Barjazidowie w celu uniknięcia w przyszłości tego typu prób zamachów stanu. Dlatego też Dmitlak Barjazid został potęgą Majipooru jako król snów i miał dokonywać lustracji umysłów około 20 miliardów mieszkańców majipoorskiego globu i reagowania na potencjalne wrogie działania uprzykrzając delikwentom życie. Jak to wygląda w praktyce czytelnik miał okazję się przekonać czytając poprzednie części cyklu. Barjazidowie sprawdzili się w tej powierzonej im roli sprawując tę funkcję przez wiele tysiącleci. 





Książka zatytułowana „Król snów” podobnie jak pozostałe części cyklu jest wyjątkowa. Dlatego koniecznie warto po nią sięgnąć i zagłębiać się w literackich realiach Majipooru. Polecam.








Lee Child, Echo w płomieniach

Lee Child,


Echo w płomieniach 


Wydawnictwo: Albatros
Data wydania: 2016 r.
ISBN: 9788379858071
liczba str.: 448
tytuł oryginału:  Echo Burning
tłumaczenie: Jacek Manicki
kategoria; thriller


recenzja opublikowana na portalu lubimyczytac.pl:

http://lubimyczytac.pl/ksiazka/301511/echo-w-plomieniach/opinia/45484812#opinia45484812      







Ta książka to kolejny tom przygód Jacka Reachera. Bohater niezwykle ciekawy, były wojskowy, wysoki stopień w hierarchii oficerskiej, mający specjalistyczne wyszkolenie typowo wojskowe. Z poprzednich książek wiemy, że był stosunkowo niewygodnym współpracownikiem i za to ogólnie trafił do cywila. Jednak zamiast lenić się, pić piwko przed tv i tego typu podobne rozrywki nadal prowadzi aktywny tryb życia wykazując się swoimi niebywałymi umiejętnościami. Wszelkiej maści opryszki mają z Richerem sporo kłopotów wchodząc mu w drogę. To było w dwóch poprzednich książkach które czytałem. Dokładnie tak jest również w tej książce zatytułowanej „ Echo w płomieniach” Echo to okręg w Teksasie, na dużym obszarze mieszka około dwustu ludzi. Sąsiaduje z okręgiem Pecos w którym załatwiane są sprawy administracyjne również okręgu Eco. Etnicznie tu na południu Teksasu jest sporo Meksykanów i ten problem będzie przewijał się w książce. Jak wiadomo temat emigracji legalnej i nielegalnej ludności hiszpańskojęzycznej wciąż jest aktualny. 




Richer trafia jak zwykle przypadkiem do Pecos, potem do Echa. Podwozi go autostopem piękna Carmen Greer. Dla obydwu układ jest dobry Richer wymknął się z opresji, mógł być podejrzany o morderstwo gdyby wiedziano o jego obecności w jednej z teksaskich miasteczek, a Carmen szuka kogoś kto pomógł by jej rozwiązać problemy z mężem, który niebawem po odsiadce w więzieniu za przestępstwa podatkowe wraca do domu, zwany czerwonym domem, który usytuowany jest gdzieś na pustkowiach Echa. Reacher na prośbę nieznajomej zostaje na kilka dni w rezydencji Greerów. Po powrocie Sloopa Grera ten umiera zastrzelony z pistoletu żony. I rzecz jasna Carmen staje się główną podejrzaną. Jednak ten uparciuch Richer nie wierzy w winę Carmen i wraz ze społecznym prawnikiem Alice próbują rozwikłać sprawę Carmen. Sprawę prowadzi prokurator Hack Walker, przyjaciel Sloopa i jego adwokata Ala Eugena, który został zastrzelony kilka dni wcześniej, dotychczas jest uznawany oficjalnie za osobę zaginioną. W książce mamy tutaj sporo prawniczej kombinatoryki. Sprawa wygląda na prostą a los Carmen jest przesądzony, prawdopodobnie wyląduje na krześle elektrycznym. I tak by się stało, gdyby nie słupek, gdyby nie poprzeczka, Jack Reacher, jego upór i prawniczka Alice, która mu pomaga. Reacher opowiada o tym, że Carmen była bita przez męża, jednak ta wersja przez organy ścigania zostaje uznana za mało prawdopodobną. Sam Reacher dowiadując się o kłamstwach Carmen ma wątpliwości, ale z tej racji, że jest osobą dociekliwą nie poddaje się tak łatwo. No i zakończenia można się domyślać, akcji tu jest niewiele co nie znaczy, że nasz bohater nie ma okazji do wykazania się, autor nie mógł zawieźć swoich czytelników. Mamy tutaj strzelankę i to niezłą. Reacher, również z pomocą Alice, zmierzył się z trójką zawodowych cyngli. Jaki będzie wynik tego starcia? Czy sprawa carmen Greer zostanie wyjaśniona? 





Książkę warto przeczytać. Polecam