czwartek, 13 grudnia 2018

Jack Wiliamson, Legion umarłych

Jack Wiliamson,


Legion umarłych 


Wydawnictwo: Alfa
Data wydania; 1993 r.
ISBN: 8370017444
liczba str.: 279
tytuł oryginału: Legion of Time
tłumaczenie: Jolanta Zagrodzka, Andrzej Wróbel
kategoria: science fiction 





recenzja opublikowana na lubimyczytac.pl


http://lubimyczytac.pl/ksiazka/60843/legion-umarlych/opinia/48130815     






W tej książce * mamy dwa opowiadania Jacka Wilimsona. Pierwsze to „Legion umarłych”, drugie „Ostatni ziemianin”. O autorze warto wiedzieć, że jest jednym z rekordzistów twórców książek z gatunku science fiction, które pisał przez kilkadziesiąt lat. Czytając książkę dumałem dlaczego mamy lata 20 i 30 XX w.? Odpowiedź jest prosta to była dla Wilimsona współczesność, bowiem tekst zatytułowany „Legion umarłych” zaczął pisać w roku 1938. Ta data jest o tyle istotna, że wtedy kreowanie literackich koncepcji SF było niewątpliwie trudniejsze i wymagało większej pomysłowości, wyobraźni literackiej i tego wszystkiego co w tym gatunku być powinno. To drugie opowiadanie przypomina twórczość Lema, a przecież Polski wybitny pisarz tworzył parę dekad później i być może zetknął się z twórczością Wiliamsona. 




Mamy ten motyw w opowiadaniu „Ostatni ziemianin”, że robot Margath zaczął rządzić swoimi twórcami, czyli ludźmi włącznie z cesarzem Imperium Galaktycznego, tworząc korporacje robotów. Główny bohater Barri Horn, też w latach 30, a wiec parę dekad przed Gagarinem, poleciał w kosmos i krążył po kosmosie na obszarze nieskończenie wielkim przekraczając liczne bariery w czasie i przestrzeni, jego podróż trwała dobrze ponad milion lat. Okres wystarczająco długi, że powstawały i upadały cywilizacje na licznych planetach, my Ziemianie mieliśmy osiągnięcia w kolonizacji licznych planet, tylko ten robot, skoro nie pozbył się jeszcze ludzi, poradziłby sobie, i nie powstała rzeczywistość znana z lemowskiej „Cyberiady”, czyli literackich motywów bajek robotów, uznać należy, że jednak do czegoś byliśmy mu potrzebni. Czyżby była tu jednak przestroga autor dla nas czytelników, że taki blaszany badziewiak może kiedyś zmienić zdanie, i dopiero da nam nieźle popalić aż nas wykończy. Zapewne przebije w tym szale przemysłowego zabijania nazistów.


Co do utworu zatytułowanego „Legion umarłych” czasy rzeczywiście pasowały do koncepcji. Główny bohater Danny Lanning spotyka obie królowe z przyszłości Lethone i Sorainię, kobiety piękne zwalczające się nawzajem, bo tylko jest miejsce dla jednej nich, bo zależy jak ustali się trajektoria prawdopodobieństw czasowych, jeszcze na studiach, gdy czytał naukowe opracowania z fizyki dotyczące czasu. Lethone rządzi Jonbarem, a Sorainia rządzi Gyronią. Obie niezwykłe piękności podrywają Danny’ego, bo z jakiś bliżej nieokreślonych powodów to on człowiek z epoki kamieni łupanego, bo z perspektywy przyszłości tak dalekiej, że żadne daty tu nie padają, może również liczonej w milionach lat, ma możliwość ustawienia właściwiej opcji prawdopodobieństwa czasowego. Danny ma paskudny wybór, musi osobiście zabić jedną z kobiet, a w obydwu kocha się szalenie, obie o to się ładnie postarały na swój sposób. Wiemy, że obie są niezwykłe, jednak ta okrutna, zła i podła Sorainia wzbudza u samego autora, potem zaraz głównego bohatera, a na koniec w nas czytelnikach sprzeczne emocje, bo te zło jakie reprezentuje Sorainia zostało zapakowane co najmniej równie pięknie co tolkienowski pierścień władzy i pozbycie się go graniczy z cudem. Być może celowo pojawiła się u Wiliamsa tutaj ta tolkienowska metafora, żebyśmy mogli lepiej zrozumieć jakiż to niesamowity dylemat miał hobbit Frodo i wielu innych bohaterów trylogii. No i tutaj nie tylko Danny przecież za Sorainia z miłości szaleje, inny bohater był przez nią przez kilkanaście lat torturowany, w sensie dosłownym, cudem zdołał ujść z tych atrakcji z życiem. W efekcie Sorainię tak samo nienawidził jak i ja kochał. Bo podobno żaden facet Soraini zabić nie jest w stanie. Widać pewnego polskiego przysłowia autor nie znał i to Danny i pozostali członkowie legionu umarłych muszą się z tym zadaniem uporać. A koncepcja wydaje się oczywista. Przez milionletnią czasoprzestrzeń o wielu trajektoriach prawdopodobieństw w dodatku nie można transferować żywych ludzi. Ekipa zebrała się niezła, każdy z nich znał się na wojennym fachu brali udział w licznych konfliktach lat 30 i to zanim wybuchła kolejna globalna awantura! Swoje umiejętności po odrodzeniu w przyszłości potrafili perfekcyjnie wykorzystać, o dziwo wykorzystując przy tym konwencjonalne uzbrojenie z pierwszej połowy XX stulecia. Pytanie jest oczywiste, która z dam wygra, a z nią rzeczywistość Jonbaru lub Gyroni? 


Autor dowiódł, że da się napisać coś w rodzaju przygodowego science fiction z pasją, romantyczną awanturą, językiem zbliżonym raczej do przygodowego thrillera niż do tego trudnego języka literackiego, często przy zastosowaniu naukowej terminologii, do jakiego przyzwyczaili swoich czytelników twórcy science fiction. Dlatego niewątpliwie warto tą niezwykle barwną i przebojową opowieść przeczytać. Natomiast utwór o „Ostatnim ziemianinie” jest bardziej zbliżony do standardów SF, jednak postać Dondary, opiekunki diamentowego kamienia, artefaktu zdolnego zniszczyć Margatha, pojawia się. Tak jakby autor chciał wyrazić swój pogląd, że postaci kobiece również w koncepcjach science fiction powinny się pojawiać, i swoją kobiecą intuicją i zapewne nie tylko nieźle mieszać w fabule powieści. Nie wiedzieć czemu mi Sorainia kojarzy mi się z Nicci, czyli Panią Śmierci, u Goodkinda, której autor poświęcił zresztą cykl „Kroniki Nicci”, dając tym samym dowód fascynacji tą niezwykłą bohaterką. Tak czy siak nie wątpię wcale, że te dwie kobiece, Lethone i Sorainia, bohaterki gdzieś tam pewnie będą się zawsze kołatać w moich myślach, może w jakiś recenzjach do nich nawiążę, tak jak teraz do czarodziejsko pięknej Nicci, kto wie. Polecam 






Brak komentarzy:

Prześlij komentarz