sobota, 28 grudnia 2019

Elena Czudinowa, Meczet Notes Dame 2048

Elena Czudinowa, 




Meczet Notre Dame 2048


Wydawnictwo: Varsovia
Data wydania: 2012 r.
ISBN: 9788361463030
liczba str.: 312
tytuł oryginału: La Mosquée Notre-Dame de Paris: année 2048
tłumaczenie: Aleksandra Lewandowska
kategoria: fantastyka



recenzja opublikowana w: 

https://www.facebook.com/groups/829004030782178/?multi_permalinks=1016051778744068&notif_id=1577547255648607&notif_t=group_activity


http://lubimyczytac.pl/ksiazka/132375/meczet-notre-dame-rok-2048/opinia/23353434#opinia23353434     









Przypuszczam, że to nic dziwnego, że literacki motyw meczetu Al. Franconi, czyli Notre Dame mnie zainteresował, wszak w tym roku był poważny pożar katedry, wciąż istnieją obawy czy da się tą średniowieczną budowlę odbudować. Dodatkowo jest akcja Book Trotter i trafiło na Rosję. Tak czy siak uznałem, że każdy pretekst jest dobry, że warto książką Eleny Czudinowej zatytułowanej „Meczet Notre Dame 2048” się zapoznać. Temat strach przed islamem, elegancko przez autorkę podkręcany. Autorka motywuje tym, że wszelcy Dżamale, Omary, Osamy, Ibrahimy, Mahammedowie, chełpią się, że zdobędą Rzym, Paryż i inne zachodnie metropolie i będzie po chrześcijaństwie i wszystkim tym co nazywamy kulturą zachodnią. Wiadomo przejaskrawienie może być bardzo dobrym konceptem literackim, akcentującym pewne myśli o ile nie prowadzi to do absurdów i do śmieszności. Autorka uwielbia Lefebrystów i wszelkie inne motywy integrystyczne w katolicyzmie, pod to uwielbienie załapują się, jak zapewne dobrze rozumiem, również nasi rodzimi „prawdziwi katolicy”. Przejaskrawienie o tyle pudłem, stosując metaforykę piłki nożnej, bo można odnieść wrażenie, że ze znajomością realiów islamu raczej ma duże problemy wyciągając z tej religii najskrajniejsze skrajności, przenosząc tym samym realia współczesnego Afganistanu lub Pakistanu do Francji czy Włoszech.



W realiach geopolitycznych mamy tzw. zieloną kurtynę, Rosja i jej kraje satelickie, do których załapała się Polska, w których wyznaje się chrześcijaństwo, Ameryka całkowicie oddała pole w polityce międzynarodowej innym mocarstwom i zajęła się sama sobą. Jak zapewne wiecie czytałem książki w których mowa o tym, że wyznawcy islamu zdobędą sporą część Europy i nie ma w tym nic szokującego. Chociażby pomysł Turcji północnej u Zagańczyka w książce „Allach 2,0”. Autor tam uznał, że islamiści na czym jak na czym ale jak na robieniu biznesu się znają i tzw. żyły złota nie będą niszczyć, bo nie mają w tym interesu, a po za tym Ameryki lepiej nie denerwować np., skoro politycy w Waszyngtonie jakoś przetrawili jakoś tą islamską wiktorię w Europie, to gdyby wszedłby system zbyt restrykcyjny to raczej można być tego pewien, że kowboje z Ameryki wyraziliby niezadowolenie, co szybko skończyłoby się globalnym konfliktem. Nie wiem czemu czynnik amerykański jest praktycznie nieobecny u Czudinowej, czyżby amerykanie zbyt łatwo się pogodzili z triumfem islamu w Europie, co na pewno zmieniłoby priorytety amerykańskiej polityki zagranicznej, ponieważ to osłabiłoby pozycję Ameryki w świecie. Np. gdyby Rosjanie dogadali się z Meksykiem i pohulali sobie po kontynencie?
Trzeba też pamiętać, że ropa, w perspektywie ok 100 lat, w końcu się skończy, a więc rola niektórych krajów islamskich raczej się zmarginalizuje niż zyska na znaczeniu. A i teraz trudno uznać islam za potęgę. Baza Osamy bin Ladena w końcu zebrała cięgi, ISiS, podobnie było nie było. Islam jest słaby i podzielony, koncepcja kalifatu padła po pierwsze wojnie światowej, kiedy osłabiona Turcja weszła na drogę państwa laickiego, przypominam od stu lat Turcy posługują się łacińskim alfabetem, co też ma znaczenie, jeśli chcemy snuć teorie o tym, że Europa czeka na barbarzyńców i na masztach załomoczą flagi z półksiężycem.


Krótko mówiąc koncepcję trzeba uznać za przesadzoną, co do warstwy typowo ideologicznej wczuwać się nie będę, może po za faktem, że już nie raz to zostało dowiedzione, że fantastyka wyśmienicie nadaje się na robienie typowej publicystyki. Zapewne też wszystkiego nie rozumiem, bo jest sporo kwestii, które dotyczą wewnętrznych spraw Rosji, a oczywiście dosłownie autorka w życiu by tego nie napisała, żeby Kremlowi przypadkiem się nie narazić.


Paradoksalnie warto też wspomnieć o książce Martina Abrama „Quo vadis. Trzecie tysiąclecie” wybitnie inspirowana jest ta książka twórczością Henryka Sienkiewicza. Uznałem ją wtedy za dobrą i zdania nie zmieniam. Ludzie, z XXII w., tam uznali, że religie zbankrutowały i czas, żeby się skończyły. Jeżeli do tego nie doszło, jak nas autor przekonuje, to dlatego, że okazało się, że ludzie potrzebują Boga. Mamy tam chrześcijan w katakumbach Nowego Jorku, a świat jest zepsuty, który opanowały wszelkiej możliwości diabelstwa. Analogia jest o tyle dobra, że Czudinowa diabła widzi w Islamie, a mułła który przekona świat do globalnego islamu byłby w tej teorii Antychrystem. Czyli podobieństw można się doszukać mimo, że u Czudinowej mamy średniowiecze +, a u Abrama, cywilizacja techniczna podąża, ale ludzie się w tym wszystkim pogubili. Pytanie jest najciekawsze czy chrześcijaństwo się obroni? A jeżeli tak czy będzie docierać do człowieka przyszłości, który nie będzie przecież chłopem pańszczyźnianym i poradzi sobie ze znalezieniem alternatyw wobec chodzenia do kościoła i uczestnictwa w rytuałach. I pod tym katem warto, żeby jakaś fajna, mądra książka, przy wykorzystaniu możliwości jakie daje literatura, w tym fantastyka, została napisana.


Gdyby porobić próby z analityką historyczną, to nawet gdyby zachód, łącznie z Ameryką, został podbity, to logiczna konsekwencja jest, że barbarzyńcy będący na niższym stopniu rozwoju przejmują kulturę podbitego kraju i wykorzystują ją do swoich potrzeb. Pewnie wartości chrześcijaństwa, filozofii, ideologii liberalizmu by tam zaraz nie docenili, ale pewnie starali by się dowieść, że są kulturalnymi, cywilizowanymi ludźmi, kupowaliby samochody, domy, inne dobra, w tym dzieła sztuki, a nie jak chce autorka je niszczyć. Takie chore koncepty, żeby niszczyć własną historię miały tylko dzikie plemiona z Afganistanu, którym marzyło się zrobienie z XXI wieku, wieku VII czyli czasów kiedy po ziemi chodził prorok Mahomet, czy to się komu podoba czy nie, ten zamysł nie mógł się udać, no ale talibom nie było dane się o tym przekonać, bo zostali obaleni. Pewnie można by snuć analogie dotyczące wypraw krzyżowych, to jest w zasadzie logiczne, bo historia intearacji obydwu religii jest niezwykle trudna, często właśnie robiona była na polach bitew.


Oczywiście warto zainteresować co zawiera sama książka, bo pod tym kątem typowo literackim książka jest napisana dobrze. Mamy bohaterów po jednej i po drugiej stronie czyli rządzących islamistów w Paryżu, roku 2048, no i chrześcijan z getta, katakumb i innych podziemi, metaforycznych i dosłownych. Książkę zaczyna ezekucja na placu w którym znajduje się łuk Triumfalny. Producent win został oskarżony o drobne przewinienie które podpadło pod Szariat, wyrok: kamieniowanie. Czyli zaczęło się od wstrząsu, jakim jest typowy był spektakl polityczny bardziej niż religijny, choć wiadomo, że dla arabów to jeden czort. Później czytelnik dowiedział się, że dostarczał wina do podziemnego kościoła katolickiego. Dalej młody człowiek Eugen Oliwer, potomek Patric’a Levecque, ostatniego ministranta Notre Dame, który zmarł śmiercią męczeńską, rodzina Eugena tą zaszczytną posługę spełniała przez kilkaset lat, dostał zlecenie zamordowania kadi Malika, islamskiego biznesmena. Dwie kobiety islamskiego wyznania beztrosko robią sobie zakupy, co tez ma za zadanie pokazać duże kontrasty. Dalej akcja podąża swoim rytmem, poznajemy kolejne postaci, które odgrywają swoje role w książce. Pojawiają się również duchowni; ojciec Lotaire, który opiekuje się jedną z Paryskich wspólnot chrześcijańskich, opowiada dlaczego to biskup Lefevre miał rację nie godząc się na postanowienia Soboru Watykańskiego II. Pojawia się Sofie Sevazmiou, kobieta 70 letnia, pochodząca z Rosji i była liderką opozycji walczącej o prawa chrześcijan. Była Jeanne, w tym czasie bardzo rzadkie imię, bo na topie są oczywiście imiona arabskie. Jest też mała diewczynka Valerie, która ma stygmaty. Męczy wszystkich zagadywaniem o tym, że trzeba zadki z katedry pogonić. Co ciekawe ci straszni i wredni islamiści się jej boją. Do czego to wszystko zmierza można się domyśleć po ostatnim zdaniu. Czy będzie bum?


Akcja jest napisana warto, wciąga, bohaterowie są ciekawie wykreowani. Czyli autorka ma predyspozycje, żeby pisać ciekawe książki, ale czy akurat robienie tego typu skandalu jest potrzebne? To już niech każdy sam sobie odpowie. Książkę warto przeczytać, i samemu podumać nad tym co autorka kombinuje. Polecam.




        

środa, 11 grudnia 2019

Michael Chrichton, Andromeda znaczy śmierć

Michael Chrichton,



Andromeda znaczy śmierć



Wydawnictwo: Amber
Data wydania: 1992 r. 
ISBN: 8370820441
liczba str.: 254
tytuł oryginału: The Andromeda strain
tłumaczenie: Marek Mastalerz
kategoria: science fiction 



recenzja opublikowana na lubimyczytac.pl: 


http://lubimyczytac.pl/ksiazka/98481/andromeda-znaczy-smierc/opinia/55103281#opinia55103281    








Książka zatytułowana „Andromeda znaczy śmierć”, to naprawdę ciekawy przykład science fiction typu hard. Czyli te książki przesycone są teoriami naukowymi z zakresu nauk ścisłych i przyrodoznawczych. Natomiast typ soft, to teorie socjologizujące w stylu jakim tworzy Janusz Zajdel np.




Motyw teoretycznie nie jest trudny, amerykański satelita wojskowy, podąża przez kosmos zbierając mikroorganizmy mające oczywiście kosmiczną proweniencję doznaje awarii i ląduje gdzieś w niewielkim miasteczku w USA, w stanie Arizona. Jak się okazało znalazł się tam jakiś wirus, który gdyby zadziałał na szeroką skale dosłownie zdziesiątkowałby ludność Ziemii. I na tym polega zagrożenie, którego zarówno w NASA, ale też władze państwowe USA, wojsko, ministerstwo zdrowia, naukowcy z całego globu nie zignorowali. I na tym polega cała ta książka, w której mowa o niezliczonych procedurach. Daje to okazję autorowi, żeby czytelnik poznał teorie naukowe. Książka mimo, że jest dosyć trudna w odbiorze, bohaterami są naukowcy, którzy badają problem, jest jednak fascynująca. Bo istotne w tej książce to, że może zaistnieć zagrożenie pochodzące z kosmosu mające siłę rażenia broni biologicznych, biochemicznych, bakteriologicznych, możliwe nawet, że zginęłoby więcej ludzi niż gdyby wywołana została światowa wojna nuklearna, której efekt może być tylko jeden, apokalipsa, czyli koniec cywilizacji jaką znamy, a jeżeli znamy to tylko z lektury książek z gatunku post-apo. Badacze zagwozdkę mają jedną, całe to zamieszanie przetrwały w tej miejscowości w Arizonie dwie osoby, 70 letni alkoholik i kilkumiesięczne niemowlę. Podsumowując mamy kosmiczną katastrofę, i próby rozwikłania tych niezwykłych tajemnic.



Naukowcy działają, mają niewiele czasu, żeby uratować ludzkość, przeprowadzić weryfikację zagrożeń, przeprowadzić kwarantannę zarażonego obszaru i znaleźć rozwiązanie, a wszystko to w oparciu o prace naukowe, bibliografia do tej książki jest zadziwiająco szeroka, to dowodzi tego, że autor nieźle przyłożył się do jej napisania. Książka jest bardzo ciekawa. Pytanie jedno: Czy Ziemia zostanie ocalona? Polecam.








sobota, 30 listopada 2019

Praca zbiorowa, Za tamą. Fantastyka niderlandzka w praktyce i teorii

Praca zbiorowa,



Za tamą.
Fantastyka niderlandzka w praktyce i teorii




Wydawnictwo: Grupa Wydawnicza Alpaka
Data wydania: 2018
ISBN: 9788395283802
liczba str.: 359
tytuł oryginału: ----------
tłumaczenie: praca zbiorowa
kategoria: fantastyka


recenzja opublikowana na: 






                                                                                                      


Pepper Kay, Wilki [w :] Praca zbiorowa, Za tamą. Fantastyka niderlandzka w teorii i praktyce



Trzeba przyznać uczciwie, że wybór literatury z Holandii to jak na razie najtrudniejsze z wyzwań literackich w Book Trotterze. Troszkę trzeba było podumać co tu wykombinować, ale wiadomo to też specyfika tego wyzwania, że w chwili jak uczestnicy dowiedzą się co ma być, pozostaje zastanowić co poczytać i jak pożądaną książkę dostać. I w tym momencie przypomniało mi się, że na blogu Kroniki Nomady pojawiła się informacja na temat fantastyki niderlandzkiej. Zbiór opowiadań zatytułowano „Za Tamą”, przy okazji miałem okazję dowiedzieć się, że wspomniany blog ma patronat tej książki, którą przygotowali fascynacji literatury, filolodzy, filologia niderlandzka, studenci z KUL-u i tłumacze języka niderlandzkiego. To naprawdę bardzo ciekawa inicjatywa o której warto wspomnieć w recenzji. Dziękuję koleżance Silaqui, znajomej z lc, za pomoc w otrzymaniu książki w formie ebooka.


Opowiadań jest sporo i są raczej krótkie, zaprezentowana jest twórczość pisarzy: Floris M. Kleijne, Anaid Haen, Django Mathijsen, Adriaan van Garde, Pepper Kay, Mike Jansen, Alejandro Tauber, Niels van Eekelenz. Poruszają one wiele problemów poruszane przez twórców fantastyki, problem przyszłości, podróży w czasie, robotyki wojennej i wiele innych problemów społecznych, ekologicznych, kryminalnych itp. Mamy np. motyw Amsterdamu, pod wodą w przyszłości. Książka jest ilustrowana, autorką ilustracji jest m. in. moja znajoma z lc Małgorzata Gwara. Wybrałem interesujące opowiadanie Pepper Kay o wilkach, które penetrują w niezbyt odległej przyszłości ludzkie miasta i wsie, a sami ludzie nie wiadomo co się z nimi stało.


Mamy tutaj literacką podróż do Hagi, w tym mieście znajdują się niektóre instytucje państwa Holandia, ale również instytucje Unii Europejskiej. Nawiązanie literackie to przede wszystkim Wells, Wehikuł czasu. Oczywiście w polskiej fantastyce można znaleźć sporo tego typu motywów, nie tak dawno recenzowałem tom z opowiadaniami „Inne światy”, a w nim opowiadanie „Korytarz pełnomorski” Remigiusza Mroza. Tam było majstrowania w przeszłości no np. że Polska jest mocarstwem, podobnie zresztą jak u Pilipiuka czy Wolskiego, a także Spychalskiego, tego typu interesujące motywy da się znaleźć. To opowiadanie „Wilki” jest o tyle fascynujące, że tutaj u niderlandzkiej pisarki Pepper Kay, mamy próby majstrowania w przyszłości.


Okazuje się bowiem ludzi diabli wzięli i naukowcy eksperci pracujący przy tajemniczym aparacie o nazwie Syntax, dający możliwość zobaczenia przyszłości. To jest tajemnice laboratorium jak sądzę. Czy przypomina to Animusa z gry Assasins Creed, czy jest to jest jeszcze jakaś inna forma peregrynacji w przyszłość? Na pewno jest to coś podobnego. To, że naukowcy zlustrowali najbliższe kilkadziesiąt lat i przekonali się, że nas ludzi czeka pieprzony armagedon to oczywiste. Problem był z politykami. Już w teraźniejszości sprawa jest znana, ale politycy krajowi i europejscy mają inne sprawy na głowie niż jakieś futurystyczne spekulacje. Grupa naukowców wykombinowała, że trzeba wysyłać ludzi w przyszłość, żeby przekonać się, czy w przyszłości politycy będą mniej upartymi osłami i dadzą się przekonać do słuszności sprawy, że ludzkość trzeba uratować, bo problem jest poważny i pilny dosłownie na wczoraj.


Główną bohaterką jest Nikki, pracowniczka ministerstwa, którą zwerbowano do tajnego projektu badawczego, czyli laboratorium Syntaxa. Jak się okazuje Syntax daje możliwość nie tylko lustrowania przyszłości na ekranach monitorów, ale także jest możliwy personalny transfer w czasie. Nikki został wysłana 30 lat do przodu, mamy krótki opis Hagi przyszłości, poza niewielkimi drobiazgami wiele się nie zmieniło. Idzie do ministerstwa, w którym pracowała, jej dane nie zostały wykasowane więc bez problemu przechodzi przez zabezpieczenia, za które odpowiada sztuczna inteligencja. Czy misja się powiedzie? Czy po prostu mamy przerąbane jak w ruskim czołgu?


Ciekawe są też typowo filologiczne analizy, zarówno holendrów, ale także to co nasi fachowcy od tego zagadnienia mają do powiedzenia. Ciekawy jest analityczny szkic dotyczący wykreowanej utopii z roku 1777, dzieło, Marciera Wolffa nosi tytuł „Holandia w roku 2440”, jest to kompletna socjologiczna analiza co może czekać kraj za kilkaset lat. Tego typu analiza dzisiaj nie byłaby ani łatwa, ani oczywista nawet w czasach nam współczesnych, tym bardziej ten odważny koncept sprzed 250 lat robi wrażenie.


Opowiadanie chociaż jest krótkie, raptem kilkanaście stron, tak jak pozostałe, jest jednak niesamowicie treściwe i daje do myślenia. Pepper Kay wykazała się pomysłowością, no i niewątpliwie kunsztem literackim, żeby tak skomplikowaną pod względem konceptu literackiego, logicznego, świetnej kreacji bohaterów. Opowiadanie jest bardzo ciekawe. Warto jest poznać, tak samo jak pozostałe z tomu opowiadań zatytułowanego „Za tamą”. To kawał świetnej fantastyki Polecam.







czwartek, 21 listopada 2019

Ilona Andrews, Magia krwawi

Ilona Andrews, 




Magia krwawi



cykl: Kate Daniels, t. 4 








Wydawnictwo: Fabryka słów
Data wydania: 2018 r.
ISBN:  9788379643097
liczba str.: 436
tytuł oryginału:  Magic Bleeds
tłumaczenie: Dominika Schimchmeier
kategoria: fantastyka





recenzja opublikowana na lubimyczytac.pl:

http://lubimyczytac.pl/ksiazka/4822855/magia-krwawi/opinia/54584356#opinia54584356 




Czytam kolejną część cyklu „Kate Daniels”, autorstwa małżeńskiej dwójki pisarzy piszących po kryptonimem Ilona Andrews. Kate Daniels, główna bohaterka ponownie bierze swój miecz Zabójcę oraz równie zabójczą moc magiczną i rusza do akcji, bo przecież wątpliwości w tej materii dają same tytuły książek z tej serii, że magia jest niebezpieczna i może zbierać obficie krwawe żniwo. Istnieje jednak konieczność, żeby magowie czy to w Zakonie czy innych instytucjach, także państwowych prowadzili swoją działalność. Jak wyglądają ulice np. Atlanty rozpisywać się za wiele nie trzeba bo przy okazji poprzednich części już to uczyniłem. Było pisane, że po ulicach Atlanty biegają wszelkie wampirze krwopijcy, nekromanci, bestie z gromady, dobrze jak ma się szczęście i jest bestia w ludzkiej postaci, ale jak bestia zmienia się w zwierzę, bo przypadkiem wpadnie w furię to jest ciekawie. Oczywiście typowo ludzkie gangi też są, które dysponują bronią wszelaką i kto wie, to zapewne jeszcze powstanie w inwencji twórczej autorów, też mają w swoich szeregach osobistości dysponujące magia. Do tego wybuchy magii, z którymi ludzie próbują sobie jakoś radzić, odbudowując np. wieżowce zabezpieczone magiczne itp. W tej części jest mowa o epidemiach starych jak świat i tych nowych, którymi nosicielami są wszelkiej maści zmutowane elementy, uzupełnienie wszelkich możliwych mitologicznych bestiariuszy, a tylko czort jeden wie jak u nich z dbałością o zdrowie, wizyty u lekarzy, konsumpcja medykamentów, stosowanie właściwych diet itp. Podsumowując tą zapewne niekompletną wyliczankę jest cholernie niebezpiecznie dlatego takie osobowości jak Kate Daniels legalnie paradują po ulicach miasta z wielkim, acz ponoć stosunkowo lekkim, mieczem, ładując się w przeróżne kabały, zdrowo wymachując tym przyrządem służącym do ranienia i zabijania innych.



W tej części Kate już na początku weszła w oko cyklonu. Padło podejrzenie, że jest źródło Mary, jakiejś nowej śmiertelnej epidemii. Wiadomo, że do zarażenia doszło w raczej podłej spelunie, a o gościach tego typu lokali wiadomo co nieco goście lubią zdrowo wypić, a będąc pod wpływem alkoholu lubią robić rozróby. Kate dostaje zlecenie, spacyfikowanie zagrożenia, czyli opanowanie choroby, poprzez zastosowanie kwarantanny, i zbadanie kto jest nosicielem. Czyli krótko mówiąc trzeba narwanych pijaczków zamknąć na jakiś czas w knajpie. Dzieje się.


Dalej oczywiście też jest bardzo ciekawie. Oczywiście nie mogło zabraknąć o przygodach natury emocjonalnej Kate. Jak wiemy Kate i Curran władca bestii mają się ku sobie. Tak też dosyć romantycznie przygoda Kate z królem lwem się skończyła. No ale jak to w życiu bywa, ich drogi się rozeszły, ponoć to Curran miał problemy z wiernością i dał sobie spokój z główną bohaterką. Cokolwiek było na pewno było to ciekawe i niesamowicie żywiołowe, bo on i ona to niesamowity żywioł. Oczywiście jedno z większych miast USA i tak jest za małe, żeby drogi Kate i Currana, chociażby na drodze służbowej się nie krzyżowały. Czy będą szanse na powroty, czy jednak autorzy obalą amerykański trend literacki i filmowy, że wszystko się happy endem musi kończyć. Oczywiście wszystko na to wskazuje odpowiedzi czytelnik szybko nie pozna, bo kolejne części są wciąż wydawane i trwa nadal pisarski proces twórczy.


Książka, choć teoretycznie nie jest to jakaś wybitna literatura, jest to proza raczej lekka i przyjemna, to jednak warto po nią sięgać, bo po prostu to są dobre książki, widać, że są pisane z pasją przez autorów. Polecam.


środa, 6 listopada 2019

Ben Kane, Droga do Rzymu

Ben Kane, 



Droga do Rzymu

 

cykl: Zapomniany Legion, t. 3 


Wydawnictwo:  Społeczny Instytut Wydawniczy Znak 
Data wydania: 2016 r. 
ISBN: 9788324034727
liczba str.: 592
tytuł oryginału: Road to Rome
tłumaczenie: Arkadiusz Romanek 
kategoria: powieść historyczna



recenzja opublikowana na lubimyczytac.pl:

http://lubimyczytac.pl/ksiazka/308772/droga-do-rzymu/opinia/53999215#opinia53999215




                                                                                                           



„Droga do Rzymu” to właściwie najbardziej oczywisty tytuł na trzeci, ostatni tom cyklu „Zapomniany Legion” Bena Kane’a, bo wszak jak wiadomo, że wszystkie drogi prowadzą do Rzymu, nawet jeśli tak jak dwaj członkowie Zapomnianego legionu Romulus i Tarkwiniusz wracali z końca znanego ludziom świata. Jak wiemy pod koniec drugiej części trafili do Egiptu, brali udział w wydarzeniach w Aleksandrii. Trafili, tzn. siłą zostali wcieleni do legionów Juliusza Cezara. Trzeci tom to właściwie kontynuacja tych wydarzeń, zaskakująco długa przez traci wyraźnie na impecie. Co powoduje, że czytelnik ma wrażenie, że ta część cyklu jest słabsza od dwóch poprzednich.



Fabiola wraz z Brutusem wraca do Rzymu, i tam ma swoje problemy, przejmuje lupanar Jowiny, kontynuuje misje wendety, której jak wierzy jest sam Juliusz Cezar. Męczy się ze Scewolą, to szef miejskich rzezimieszków, którzy sprzyjają Markowi Antoniuszowi. Sam Marek Antoniusz pożąda Fabiolę. Ona mimo, że kocha Brutusa ustępuje patrycjuszowi. Romulus, najpierw wraca do Rzymu, jako gladiator na arenę igrzysk, ma okazję roznieść nosorożca. Za co docenił go sam Juliusz Cezar i pozwolił mu jako wolnemu człowiekowi wrócić legalnie do armii. Pod koniec ponownie wraca do stolicy imperium, jest zwolennikiem Juliusza Cezara. Natomiast Tarkwiniusz opuszcza Aleksandrię, po drodze trafia na wyspę Rodos, ma okazję zgłębiać tam myśli greckich filozofów. Oczywiście jak był w Aleksandrii nie zapomniał wybrać się do słynnej biblioteki. No i rzecz jasna również podążył do Rzymu.



Czytelnika zapewne nie dziwi zachwyt Cezarem Romulusa. Bo widział jego wyczyny na polu bitwy, jego żołnierze uwielbiali wodza i w ogień poszli by z nim. Dowodzi to tego, że Cezar znał się na wojennym rzemiośle i nawet jeżeli wojsko wroga było w przewadze sam wódz wykazywał się odpornością na stres i wynikał z tego niesamowity hart ducha i waleczność, którą zarażał swoich podwładnych. Oni dzięki temu walczyli niesamowicie bohatersko wręcz wychodząc z siebie. Te batalistyczne opisy to jest niewątpliwie bardzo duży plus całego cyklu. No i oczywiście był niesamowity zmysł strategiczny. No i idące za tym coraz śmielsze wizje polityczne, których nie doceniali przeciwnicy polityczni, obrońcy republiki, która w ostatnich dziesięcioleciach przeżyła mocne perturbacje na tyle mocne, że w momencie zamachu na Cezara stała się ona fikcją. Rozpoczęła się epoka cesarzy rzymskich. Zdaniem brytyjskiego historyka Gibbona, z XVIII wieku, te wydarzenia to początek końca Rzymu.




Na pewno uderzająca jest rozbieżność Fabioli i Romulusa, która wzięła się na skutek doświadczeń. Romulus przeszedł kilka marszrut wojennych, każda z nich była niezwykle krwawa, i dlatego jego chęć odwetu nie była aż tak wyrazista i radykalna. Nawet Gamellus, bezbronnej pierdoły, nie chciało mu się zabijać. Zrobił to za niego jego przyjaciel Tarkwiniusz. Bo mimo tego, że Romulus mu odpuścił, ten zebrał w sobie ostatnią resztkę sił, żeby swojego byłego niewolnika zabić. Te różnice między bratem a siostrą biorą się też z tego, że Romulus nawet będąc niewolnikiem czuł się rzymianinem. Jako dziecko był dumny z tego, że jego pan Gamellus wysłał z misją, żeby dostarczył wiadomość Krassusowi do jego willi. Ona nie miała tego typu uczuć, nawet jak już była wolna, to w gruncie rzeczy nienawidziła Rzymu, widząc w patrycjuszach rzymskich rozpustnych brudasów, klientów luksusowej agencji towarzyskiej. Fabiola jako kochanka Brutusa wiodła bogate i dostatnie życie, podobnie jak Jowina zaczęła być osobą wpływową, i te wpływy wykorzystywała do osiągnięcia swoich celów. Romulus z radością przyjął dobrodziejstwa jakie dał mu Rzym, czyli wolność, okazję wykazania się na polu bitewnym, jako, były legionista otrzymał majątek na wsi. Właśnie tego typu dylematy moralne bliźniaków Fabioli i Romulusa są ciekawe w książce i dowodzi tego, że Kane’a pisząc świetne powieści próbuje kreować postaci wiarygodne życiowo, które zostały uwikłane w historię. Końcówke, czyli idy marcowe, a więc zamach na Juliusza Cezara, napisała sama historia, i to jest wiadome od pierwszych stron książki, że do tego momentu w historii ta książka zmierza.




Książka, i cały cykl, jest ciekawa, wydarzenia historyczne i fikcyjne są w interesujący sposób przedstawione, postaci autor wykreował niezwykle barwnie. Na pewno będę chciał przeczytać kolejne książki autora. Książkę i cały cykl polecam.

czwartek, 31 października 2019

Per Olov Enquist, Wizyta królewskiego konsyliarza

Per Olov Enquist, 


Wizyta królewskiego konsyliarza 



Wydawnictwo: Jacek Santorski & Co
Data wydania: 2005
ISBN: 8389763273
liczba str.: 332
tytuł oryginału:  Livläkarens besök
tłumaczenie: Mariusz Kalinowski
kategoria: powieść historyczna


recenzja opublikowana na:  

https://www.facebook.com/groups/829004030782178/?multi_permalinks=961935387489041%2C958266647855915&notif_id=1572164052858509&notif_t=group_activity


http://lubimyczytac.pl/ksiazka/35956/wizyta-krolewskiego-konsyliarza/opinia/53999240#opinia53999240     




W ramach akcji Book- Trotter, październik 2019 r. , przyszedł czas na literaturę szwedzką. Wybrałem powieść historyczna zatytułowaną „Wizyta królewskiego konsyliarza” Per Olov Enquista. Mamy Danię II połowy XVIII wieku, w szczególności tzw. czasy Struensego ( 1768-1772), panowanie młodego, niezbyt rozgarniętego, podejrzanego o chorobę psychiczną króla, Chrystiana VII. Pewne jest, że sam król nie nadawał się do rządzenia, arystokraci i dwór robili to za niego, albo manipulując nim lub wręcz mówiąc mu, żeby poszedł się bawić, bo dorośli mają ważne sprawy. W czasach o których mowa silną pozycję w kraju zdobył doktor Johan Friedrich Struense, który zręcznie przekonując króla wprowadzał reformy oświeceniowe w Danii. Niewątpliwie pomogło mu, że zainteresował się małżonką króla, czyli królową Karoliną Matyldą. Ona była piękna i potocznie mówiąc leciał na nią każdy, lecz nikt się nie odważył, wiedząc, że skończy się to toporkiem kata na szyi delikwenta. Doktor odważył się i przez krótki czas obydwoje, on i królowa byli szczęśliwi. Z tego związku Karolina Matylda urodziła córkę Luizę Joanne, po latach ponoć kobietę urodziwą, w dodatku tak samo jak ojciec była oświeceniową libertynką. Wcześniej Karolina Matylda urodziła księcia Fryderyka, imiona władców, to stary jak świat duński zwyczaj, i nie było mowy tu o inwencji twórczej w nazywaniu dzieci. Królowa i król niechętnie przykładali się do obowiązków łóżku, ona znalazła sobie doktora Struensego, on chętnie odwiedzał przybytki cór koryntu. Najsłynniejszą duńską ladacznicą była Kasia Kamaszniczka, z którą król chętnie spędzał noce. Dwór obawiając się o nadmierny wpływ Katarzyny na króla pozbył się jej, opłacili ją sowicie i wysłano ją w podróż po Europie. Król wpadł w szał i wybrał się w podróż po kilku krajach kontynentu. On i Struense zebrali pochwały od samego Woltera, którego mieli okazję spotkać w Paryżu, wtedy prosto z Altony doktor Struense dołączył do dworu. No i po jakimś czasie wdał się w romans z królową. Później ten romans przysłużył się politycznym oponentom, jako pretekst do obalenia Struensego, oskarżonego o zdradę kraju. Królową wysłano do Anglii. Władzę przejęła klika Guldberga, która wprowadziła kontrreformy i cofnięcie się kraju, w czasach gdy w Europie był ferment oświeceniowy, niebawem wybuchła rewolucja francuska z 1789 r. Zapał rewolucyjny zaprowadził cesarza francuzów Napoleona Bonapartego aż do Moskwy.



Królowa Karolina Matylda, pochodząca z Anglii, trafiła do Danii, jako małżonka króla Chrystiana VII, doktor Struense trafił na dwór królewski. Uznano, że zwykły lekarz będzie przydatny królowi, znano co prawda, działalność publicystyczną doktora, ale uznano, że to jest niegroźne, a sam splendor dworski przyczyni się do zmiany poglądów co doprowadzi do pacyfikacji lekarza. Widać ten okazał się twardą sztuką, zdobył wpływ na króla i zaczął reformować kraj. Rzecz jasna spore fragmenty książki dotyczą tego romansu. Była to nie tylko fascynacja typowo fizyczna, ale też intelektualna, doktor był na czasie, czytał pisma Woltera, Russeau, Locke’a i pozostałych myślicieli oświecenia. Obydwoje prowadzili intelektualne dysputy. Struense był ambitnym politykiem, z zapałem twórczym produkował dekrety prawne. Można uznać też go za geniusza, który wyprzedził swoje czasy, wierzył bowiem, że oświeceniową rewolucję da się wprowadzić bezkrawo, co było oczywistym złudzeniem. Jak wiemy trzeba było kolejnych dwustu lat, żeby tego typu projekty polityczne miały szanse powodzenia. W realiach XVIII wieku, żeby zmienić kraj, Europę potrzebne były całe kontenery wypełnione krwią, bo rewolucja, wojna jest jak pieprzony wampir potrzebuje danin krwi w obfitych ilościach. I tu też wyszła idealistyczna naiwność doktora i jego grupy reformatorów. Byli przekonani, że arystokracja, duchowieństwo bez oporu przyjmie nowe prawa. Wiemy, że coś takiego nie miało szans powodzenia. I dlatego lekarz, filozof, polityk poniósł porażkę. Choć nie do końca to była porażka, bo choć to była skromna jaskółka zmian to jednak uczyniła ona zmianę, po obaleniu Guldberga, przywrócono nowe koncepcje oświeceniowe w Danii.


Książka jest interesująca, warto przeczytać. Polecam.





sobota, 26 października 2019

Frederick Forsyth, Fox

Frederick Forsyth,


Fox


Wydawnictwo:Albatros
Data wydania: 2019 r. 
ISBN:   9788381256131
licba str.352
tytuł oryginału: The Fox
tłumaczenie: Robert Waliś
kategoria: thriller



recenzja opublikowana na lubimyczytac.pl: 





Pewnie dla nikogo nie jest niespodzianką, że thrillery Fredericka Forsytha to dobre książki, które świetnie się czyta. Powodów jest kilka, autor w fascynujący sposób kreuje fikcje literackie, ale też istotnym powodem jest mocne otarcie się o rzeczywistość gospodarczą, polityczną, wojskową, szpiegowską, sensacyjna itd., a to wszystko ma na celu wyjaśnianie współczesnego świata w sposób bardzo przystępny na tyle na ile tylko się to zrobić w formie opisu literackiego. Nikt zapewne nie ma wątpliwości, że Frederick Forsyth od wielu lat jest niekwestionowanym mistrzem w te klocki, którą są nie tylko thrillerami, ale często też są literatura faktu. Nie inaczej jest z najnowszym thrillerem szpiegowskim zatytułowanym „Fox”, czyli po angielsku lis.


Bohaterów jest tutaj cała masa, począwszy od polityków znanych nam z pierwszych stron gazet, stron internetowych, wiadomości telewizyjnych kilku państw świata, po tajne służby, które prowadzą nieustannie szpiegowską grę. Bo to, że jedni przywódcy państw, chcą się dowiedzieć tego co słychać u drugich, zwłaszcza tego chcą się dowiedzieć, co tamci usiłują ukryć przed opinia publiczną, czyli po prostu tajemnice państwowe. Żeby je jakoś wykorzystać dobrze lub źle.


Pojawił się jednak nietypowy bohater Luke Jennigs, geniusz informatyczny, chory na Autyzm, konkretnie na Asbergera. Luke swoimi działaniami, przy pomocy zwykłego komputera dostępnego na rynku, wywołał panikę w amerykańskiej cyberprzestrzeni. Oczywiście dotarcie co za diabeł krąży po sieci i wchodzi nieproszony w najtajniejsze sfery ważne dla bezpieczeństwa narodowego USA zajęło krótki okres czasu. Mamy też innego bohatera, starej daty szpiega z czasów zimnej wojny sir Adriana Westona. To brytyjski szpieg dostrzegł potencjał jaki tkwi w chorym, aspołecznym 18 latku i przekonał władzę Ameryki, że nie warto Luke’a likwidować, a wręcz przeciwnie warto mieć go po swojej stronie i wykorzystać jego fenomenalne zdolności, żeby złamać, shakować, zyskać dostęp do baz danych wrogów Ameryki. Przyjaciele Brytyjczyków zza oceanu przystali na ten deal i młody Luke, i starszy gość sir Adrian weszli do gry. Ten znakomity duet szpiegowski zdołał zdrowo wkurzyć rosjan, w tym samego pana prezydenta. Najlepsi spece, zawodowi cyngle, ze Specnazu dostali jeden rozkaz: zlikwidować! 


Gra się rozpoczęła! 


Pierwsza rosyjska kulka trafiła w jego ojca, który wyemigrował do Nowego Yorku po rozstaniu z żoną. Luke robi swoje, osoby sprawujące nad nim pieczę, w tym matka, lekarze, agenci, także sir Adrian.


Rosjanie za wszelką cenę podejmują się zadania jakie zlecił im sam szef państwa. Akcja się rozkręca, nabiera tempa, robi się coraz ciekawiej i goręcej. Czytelnik przy tej okazji poznaje meandry światowej polityki, w tym także gier szpiegowskich. Ciekawostką jest, że stare metody sprzed kilkudziesięciu lat wracają do łask, typu chowanie wiadomości po skrytkach, tajne konspiracyjne spotkania, itp., ponieważ wszyscy boją się hakerów i wiadomości, które ci są w stanie odszyfrować przy pomocy najnowszych technologii.


Książka jest bardzo interesująca. Koniecznie warto przeczytać. Polecam.

piątek, 25 października 2019

Ildefonso Falcone, Katedra w Barcelonie

Ildefonso Falcone, 



Katedra w Barcelonie


cykl: Katedra w Barcelonie, t. 1 



Wydawnictwo: Albatros
Data wydania: 2007
ISBN: 9788373595385
liczb str.:704
tytuł oryginału: La catedral del mar
tłumaczenie: Magdalena Płachta
kategoria: powieść historyczna




recenzja opublikowana na lubimyczytac.pl: 


http://lubimyczytac.pl/ksiazka/23735/katedra-w-barcelonie/opinia/640655#opinia640655


                                                                     

                                                               



                                                                   





„Katedra w Barcelonie” to epicka powieść historyczna napisana przez Ildefonso Falcone, czas trwania akcji to I połowa XIV wieku. Główni bohaterowie to rodzina Estanyolów, Bernat i Arnau, jego syn. Dowiadujemy się z książki, że rodzina Estanyolów była tzw. wolnymi chłopami, zwolnionymi części powinności feudalnych, w ramach okazanej dobroci za zasługi na polu walki w obronie wolnej Katalonii. Współcześni feudałowie nie za bardzo respektują prawa nabyte wobec czego Estanyolowie zmuszeni byli, to już mamy w tej opowieści, opuścić zamieszkałą wieś i udać się do Barcelony, miasta już wówczas bardzo starego, mającego swoje tradycje. Po rocznym pobycie chłopscy uciekinierzy uzyskiwali coś w rodzaju azylu, panowie feudalni nie mieli prawa ich ścigać. Ten przywilej dla miasta wziął się stąd, ze Barcelona stale potrzebowała rąk do pracy, żeby rozwijać się gospodarczo.




Tak więc wynika z tego jasno, że jest to nie tylko typowa powieść historyczna, a więc wydarzenia intrygi, wojny, epidemie, wszak jest oczywiste, że w tym czasie wlokła się po Europie i Azji odmiana dżumy, zwana czarną śmiercią, która zabiła wiele istnień ludzkich i przetrzebiła wiele miast i wsi, których zabraknąć nie może, ale książka przepełniona jest motywami ekonomicznymi. Zarówno w kontekście bardziej globalnym, czyli potrzeb finansowych króla Piotra III, ale także bogacenie się kupców barcelońskich, w tym mamy niesamowitą karierę naszego głównego bohatera Arnau Estanyola. Jak wiemy na pierwszych kartach powieści był usytuowany gdzieś na dnie drabiny społecznej miasta, pomagał przy budowie katedry Santa Maria del Mar. Z czasem jego pozycja rośnie. Aż w końcu trafia na jej szczyty, a że trudno się na szczycie utrzymać, ma okazję się przekonać, problemy z inkwizycją mało kto przeżywa.


Ewidentną analogią do tej książki jest oczywiście książka Kena Folletta „Filary ziemi”, wspomnieć warto nie tylko dlatego, że zarówno w Kingsbridge, ale także w Barcelonie budowano wspaniałą katedrę, ale warto o tym wspomnieć, że ludzie średniowiecza byli wizjonerami i chcieli coś po sobie oczywiście ku chwale Bożej, w przypadku budowli sakralnych, ale były też zamki, miasta, które przez setki lat, aż do dnia dzisiejszego niesamowicie nas zachwycają, i będą długo jeszcze. Literaccy spece od serii „Metro 2033 Uniwersum” twierdzą, że budowle średniowieczne mają szansę przetrwać także nuklearną apokalipsę, oby nie było nigdy okazji do potwierdzenia lub zaprzeczania tej teorii w praktyce. Tak czy siak świadczy to o niesamowitym geniuszu budowniczych katedr i zamków.


Książka jest interesująca, czytelnicy powieści historycznych będą niewątpliwie zainteresowani tą książką, a dla innych będzie okazja przekonać się, że tego typu literackie podróże, jak ta do XIV wiecznej Barcelony, są fascynujące.




niedziela, 29 września 2019

Asne Seierstad, Księgarz z Kabulu

Asne Seierstad,


Księgarz z Kabulu 
    


Wydawnictwo: W. A. B.
Data wydania: 2013 r.
ISBN:  9788377479193
liczba str.: 312 
tytuł oryginału: Bokhandleren i Kabul - et familjedrama
tłumaczenie: Anna Marcinkówna
kategoria: książki podróżnicze



recenzja opublikowana na: 




    

                                                                                     

Mamy wrzesień, w Book –Trotterze głosy uczestników tej recenzenckiej, podróżniczej padły na Norwegię. Ja zdecydowałem się na przeczytanie i zrecenzowanie książki Asne Seierstad „Księgarz z Kabulu” i odbyć literacką podróż do dalekiego Afganistanu.


Skoro to jest wszystko jasne, dorabiając sobie wrześniową ideologię, a więc motyw szkolny, zacznijmy tą recenzje od motywu typowo edukacyjnego. No to zacznijmy od lekcji języka afgańskiego (pasztu?):


„J jak jihad, dżihad, to nasz cel na świecie, I jak Izrael nasz wróg, K jak kałasznikow z trzema magazynkami, zwycięstwo będzie nasze, M jak mudżahedini nasi bohaterowie” .
Po czym uczniowie wybierają się na krótką przerwę i po kolejnym dzwonku wybierają się na lekcję matematyki. No to „posłuchajmy”:

„Mały Omar ma jednego Kałasznikowa i trzema magazynkami. W każdym magazynku mieści się 20 kul. Omar wystrzelił 2/3 swoich kul i zranił 60 niewiernych. Ilu niewiernych zabił jedną kulą?"


O tym, że tego typu edukacja przynosi wyśmienite efekty świat ma okazję się przekonywać nie raz.

Głównym bohaterem książki jest tytułowy księgarz z Kabulu, Sułtan Chan, właściciel księgarni, a także cała jego rodzina, w tym dwie jego żony, starsza i dobrze wykształcona Szafira, Sonja, piękna młoda analfabetka. Mamy też jego synów i córki. Asne gości u tej rodziny, właściwie jako gość, kobieta z zachodu, pełni funkcję „bezpłciową”, z tej racji, że mogła odwiedzać zarówno męskie jak i kobiece przestrzenie. Mogła też odzywać się w czasie posiłków, co raczej było reglamentowane i otoczone normami społecznymi, podobnie jak wiele innych, codziennych ról społecznych. Ciekawe, że dość szczegółowo autorka rozpisuje się o zwyczajach weselnych, czyli całe tzw. zrękowiny, kwestie ekonomiczne, to mężowie byli zobowiązani, żeby zapłacić za żonę rodzinie w gotówce, złocie lub w dobrach ruchomych i nieruchomych. Trzeba nie zapominać, że rodzina Sułtana Chana według afgańskiej rachuby ekonomicznej uchodzi za człowieka bardzo bogatego, a przecież dobrze wiemy, że tym kraju zniszczonym dziesięcioleciami regularnych wojen dominuje wszechogarniająca bieda, wręcz głód. Stąd musiał się w książce pojawić wątek rodziny biednego stolarza, który dostał zlecenie od Sułtana Chana, żeby wykonać nowe regały na książki. Księgarz sprzedawał również pocztówki, bo zapewne forma tzw. obrazkowa bardziej docierała do społeczności w której ¾ to analfabeci. Wspomniane pocztówki, znaczną ich ilość, podkradał stolarz, żeby dorobić sobie do honorarium, które otrzymał i miał otrzymać stolarz. Oczywiście jest szeroki wątek migracyjny, sam główny bohater w celach biznesowych pojawia się w sąsiednich krajach: Pakistanie, Indiach, Iranie i Rosji. Mamy chociażby inżyniera, pracującego w afgańskich liniach lotniczych, który sezonowo w Niemczech pracuje jako dostawca pizzy, zarabia tam więcej niż pracując w swojej branży.


Widać ewidentnie, że autorka napisała nie tylko historię rodziny głównego bohatera, ale mamy w książce dosyć szeroką panoramę Afganistanu, próbuje zrozumieć historię tego kraju, jego kulturę, w czym pomocna jest historia samego Sułtana Chana i jego utarczka z politycznymi dyktaturami mniej lub bardziej oparte. Jest to niezwykle trudna historia, zwłaszcza historia ostatnich kilkudziesięciu lat. Niewątpliwie fakt, że sama autorka tam była, nadaje barw całej tej opowieści, która jest niesamowicie emocjonalna, autorka zdaje się przeżywać i przekazywać swoje wrażenia swoim czytelnikom. Oczywiste jest, że ma ona nasz zachodni punkt widzenia na wiele spraw, ale też próbuje zrozumieć realia danego kraju. Na przykład sama chodzi po ulicach w burkach i głowi się jak to możliwe, że można w tego typu ubraniu chodzić przez całe życie. Ona tam była 5 miesięcy w 2001 roku i miała świadomość, że wróci do rodzimej Norwegii. Z tego co zrozumiałem nadal ma kontakt z rodziną Sułtana Chana, co potwierdza moją teorię o emocjonalnym zaangażowaniu autorki, w sensie, że to są ważni ludzie i przejmuje się ich losem, wierzy w to, że po tych wojnach udręczony kraj zazna wreszcie dobrodziejstwo pokoju i dobrobytu za tym idącego, rzecz jasna po wielu latach, przy zapewne dużym wysiłku społeczności międzynarodowej.


Wiele satysfakcji czytelnikom sprawiają intelektualne dysputy samej autorki z Sułtanem Chanem, rozmawiają oni wiele o historii, filozofii, kulturze itd. Widzi w księgarzu równorzędnego partnera do tego typu intelektualnych rozmów. I to niewątpliwie jest fascynujące, bo to jest dowód, że z tymi ludźmi, którzy wyznają wiarę proroka Mahometa da się rozmawiać, co jest wręcz rewolucyjne, bo w potocznym mniemaniu każdy wyznawca Islamu to potencjalny terrorysta i rzeczywiście jest w tym sama zasługa przywódców cywilnych i religijnych i wiele wody upłynie w we wszystkich rzekach na świecie, że to się zmieni. Jasne, że każdy może powiedzieć, że łatwiej rozmawiać z pojedynczym wyznawcą islamu, który może zostać kumplem, bo możemy się przekonać, że ktoś jest inny niż reszta, A wydawać się mogą polityczne i mentalne zmiany w tym zakresie. Nie ma wątpliwości, ze to jest bardzo skomplikowane, bo dokładnie taka jest interakcja dwóch religii islamu i chrześcijaństwa. Na studiach czytałem „Zderzenie cywilizacji” Samuela P. Huntingtona, która sprowadzała się do tego, że świat islamu to inna bajka i my ludzie Zachodu jesteśmy skazani na wojnę z tymi ludźmi z bliskiego wschodu. Wydarzenia z 11 września 2001 r. zdają się tego typu teorie potwierdzać. To wydarzenie przez wielu publicystów uznawane jest za symboliczne rozpoczęcie nowego XXI wieku, gdzie zmienia się natura wojny, bo nowoczesna wojna nie musi toczyć się gdzieś daleko na jakimś końcu świata ale może trwać dosłownie wszędzie na każdym podwórku, bo nie wiadomo z jakiego zaułka wyskoczy wróg i zabije ludzi. Już nie mowiąc o tym, że wojny da się toczyć zdalnie, pry użyciu dronów. Ciekawe czy kiedyś emocje opadną? Czy skończy się to na kolejnych setkach lat brutalnych wojen?


Nie ma opcji ten znak zapytania trzeba pozostawić i na tym zakończyć. Dodać tylko można, że książka jest wybitna, i oprócz poznania typowo podróżniczego kolorytu Afganistanu, ta książka ma również głębszy sens, zwłaszcza jeśli się ją połączy z innymi książkami, w tym wspomnianego Huntingtona. W powieściowych thrillerach świetnie współczesne motywy islamskie pojawiają się chociażby u Frederica Forsytha, chociażby „Afgańczyk” czy „Czarna lista”. Na pewno warto w tym kontekście te książki przeczytać. Czytelnik może się tylko z tego cieszyć, że norweżka Asne Seierstad porządnie przyłożyła się do tej książki i wyszło z tego niesamowite cudo. Zdecydowanie polecam.