poniedziałek, 29 lipca 2019

Andres Ibanez, Lśnij morze Edenu

Andres Ibanez,




Lśnij morze Edenu 




Wydawnictwo: Dom Wydawniczy Rebis
Data wydania: 2017 r.
ISBN: 9788380621626
liczba str.: 816
tytuł oryginału: Brilla, Mar del Edén
tłumaczenie: Barbara Jaroszuk 
kategoria: literatura piękna


recenzja opublikowana na: 


http://lubimyczytac.pl/ksiazka/4540951/lsnij-morze-edenu/opinia/52631241#opinia52631241

https://www.facebook.com/groups/829004030782178/



                                                                                 




Lipiec 2019 r. to w Book – Trotterowej akcji przyszła pora na gorącą w klimacie Hiszpanię, a i pod kątem literackim również bywa równie ciepło. Jak zachęcają reklamodawcy książki zatytułowanej „Lśnij morze Edenu” Andresa Ibaneza mamy tutaj "literacką eksplozję prosto z Hiszpanii”, czy ten slogan reklamowy w rzeczywistości odnosi się do książki czytelnik musi przekonać się sam. Na pewno ten tekst kusi skutecznie czytelnika i to mimo faktu że ma się w garści książkę mająca ponad 800 str. i wiedząc, że Hiszpanie, tzn. pisarze z tego kraju, raczej ani myślą ułatwiać życia swoim czytelnikom, więc można się po tej książce było spodziewać, że to jest kawał dobrej literatury i nie mam wątpliwości, że czytelnik się nie zawiedzie. 




Motyw niby banalny, najbanalniejszy z możliwych, a mianowicie motyw ludzi, który zostali rozbitkami na bezludnej wyspie. W dzisiejszej dobie GPS- ów, satelitów, wszelkich urządzeń mających dostęp do internetu i jeszcze innych skomplikowanych bajerów, które są na wyposażeniu współczesnych samolotów wygląda to na science fiction, żeby pasażerowie z rozbitego samolotu spędzili na jakiejś wyspie, nawet na końcu świata, więcej niż kilka, kilkanaście godzin, ale jednak to się wydarzyło. Pasażerowie lotu transkontynentalnego relacji Los Angeles – Singapur, wylądowali gdzieś na środku Pacyfiku, i oczekiwana szybka pomoc nie nadeszła. Na pokładzie Boeniga leciało ponad 400 osób, ocalało 120, liczba ta na skutek ciężkich chorób nieuleczalnych w ekstremalnych warunkach, mimo, że ekipa medyczna, jeden lekarz i kilka pielęgniarek dosłownie wychodziła z siebie, żeby ratować życie ludzkie. Szacuje się, że po przejściu procedur medycznych ocalało 90 osób. Dalsze zgony były związane z trudną sytuacją sanitarno – epidemiologiczną, a także wypadkami na wyspie, a nie bezpośrednio katastrofą. Jak wspomniałem ludzie oczekiwali szybkiej pomocy z zewnątrz, ale ta z jakiś przyczyn nie nadchodziła, ani w najbliższych godzinach, dniach, a nawet tygodniach, ani miesiącach, ta mikrospołeczność musiała sobie radzić niemal na każdym kroku funkcjonowania grupy. Gdyby rzeczywiście ktoś zrobił to celowo, a pojawiają się takie podejrzenia, że to nie tylko zwykłe fatum, ale czyjeś celowe działanie, byłby to bezprecedensowy socjologiczny eksperyment. Ludzie różnych nacji, kultur, religii, ras, wykształcenia, języków, światopoglądów, zawodów, płci, orientacji seksualnych, pasji, itd., bo wymieniać można bez końca zostali zmuszeni, żeby żyć razem. Łączy ich chyba jedno są ludźmi mniej lub bardziej majętnymi, od multimiliarderów, po ludzi wykonujący wolne zawody, artystów, a więc też nie biednych, mamy duchownych, w tym biskup katolickiego z USA i całą masę różnych ciekawych ludzi, chociażby sławne aktorki, modelki, kilka z nich trafiło na okładki słynnego magazynu dla mężczyzn Playboy. Majętność tym ludziom pomogła im o tyle, ponieważ wieźli w lukach bagażowych wiele ciekawych rzeczy, które pomogły przetrwać i przeżyć całej grupie na wyspie, strzelby, naboje, medykamenty, i wiele innych rzeczy ratujących życie rozbitkom z bezludnej wyspy. Interesującym motywem jest, że znaleziono sporo książek, było ich wystarczająco dużo, żeby utworzyć bibliotekę, a w konsekwencji mieszkańcom wyspy nie brakowało czasu na czytanie i dyskusje o książkach, sztuce, filozofii, religii, czyli rzeczach z pozoru zbędnych, żeby dało się przeżyć. Ale jednak ci ludzie od początku do końca robili wszystko, żeby pozostać ludźmi cywilizowanymi, bo nie tracili wiary, że przecież, do jasnej cholery!, do cywilizacji kiedyś wrócą. Nasuwają się tu typowe motywy z literatury post- apo. Chociażby w książkach serii „Uniwersum Metro 2033 i 2035”, ludzie robią wszystko, nie tylko żeby przeżyć, ale również ratować to co zostało z cywilizacji. Działania są konkretne: czytają książki, prowadzą działalność naukową, piszą kroniki, uczestniczą w koncertach i seansach filmowych, mimo, że przecież to jest tak piekielnie trudne dla nich, wręcz niewyobrażalnie. Podobnie dla uczestników tej katastrofy samolotu, oni chcą pozostać ludźmi i nie dać się zdegenerować do roli zwykłych dzikusów z wyspy gdzieś na końcu świata, gdzie diabeł mówi dobranoc. Ci ludzie wykonują codzienne czynności konieczne do przetrwania społeczności, ale też spotykają się i opowiadają o sobie. Nominalnie głównym bohaterem jest Hiszpan Juan Barbarin, czy to ma jakieś szczególne znaczenie? Niespecjalnie, najlepiej nadaje się na słuchacza i to on słucha tych wszystkich opowieści. Juan z zawodu jest kompozytorem, choć nigdy nie trafił do światowej czołówki, jego utwory wykorzystywane są w filmach. Jest jednak człowiekiem wykształconym potrafi słuchać, rozmawiać, możliwe, że ma ukryty talent, mógłby być kimś w rodzaju psychoanalityka. A takie tego typu umiejętności niewątpliwie są przydatne na jakiejś wyspie, gdzie ludzi jest niewiele, i muszą liczyć na siebie, czy im się to podoba czy nie. Bo jak zawali się jeden z elementów tej społecznej układanki może się okazać, że posypie się wszystko i podświadomie oni o tym wiedzą. Paradoksalnie przypominają astronautów z książek, gdzie kosmonauci lecą w przestrzeni setki lat tworząc społeczności, niby ziemskie, a jednak kosmiczne, jedni tracą na wadze, inni zmieniają kolory, ale bardziej istotniejsza jest kwestia transformacji mentalnych. Podobny proces zaszedłby na tej wyspie, gdyby ta społeczność żyła na wyspie minimum kilkadziesiąt lat. Stworzyliby siłą rzeczy wszystko od nowa. Czy to ich czeka? Zdaje się pytać autor. Bohaterowie też o tym dumają, choć za cholerę nie chcą się do tego przyznać, potrzebują rozmów o sobie, o świecie, o wszystkim, Juan Barbarin okazuje się spoko ziomkiem, jak byśmy to powiedzieli w slangu ulicznym. Juan Barbarin jest potrzebny tym ludziom do szczęścia, bo nie samym chlebem i wodą człowiek żyje, rozbitkowie potrzebują jeszcze czegoś, drugiej osoby, kumpla, przyjaciela, kobiety kochanka. I to dotyczy niemal każdego z nich, oni potrzebują rozmowy, zwierzenia się, komuś, kto ich tajemnice zabierze ze sobą do grobu. Widać nasz główny bohater godzien jest zaufania, którym obdarzają go mieszkańcy wyspy. 




Kilka pytań, które w każdej książce się pojawiają, czy wyspa jest wyspą?, czy da się przeżyć? I czy wyspa jest bezludna. Z pozoru wydaje się, że wyspa jest niezamieszkana, jednak tajemnicza wyspa, okazuje się bardziej tajemnicza niż komukolwiek się może wydawać. Ma innych lokatorów. Pojawiają się komuniści, wiernie wierzący w swoje idee, gotowi za nie umrzeć i zabijać innych, bowiem jest to dobrze uzbrojona grupa partyzancka. Dowiadujemy się, że na tej wyspie, byli swego czasu niemieccy naziści i wydobywali kauczuk, znaleźli się tam agenci służb specjalnych kilku krajów i naukowcy. Jedni zostawali, inni uciekali. Zagadkowy jest motyw, że uczestnicy katastrofy trafiali do swoich rodzinnych miast, wsi, krajów, a nawet w różne przestrzenie czasowe. I wygląda na to, że nie był to sen ani jawa. I trudno znaleźć wytłumaczenie, czyżby miały miejsce jakieś dziwne koniunkcje sfer? 


Może właśnie na tym polega geniusz tej książki, że nawet po przeczytaniu pozostaje tajemnicza, a te motywy typowo ezoteryczne mają za zadanie zmusić czytelnika do myślenia. Pytanie jedno, czy oni wrócą? Książka nie jest łatwa w odbiorze, tych wątków jest tak dużo i jak się wydaje nie są one połączone ze sobą. Wszystkich łączy jedno, znaleźli się na tej wyspie i spece od teorii spiskowych próbują doszukać się jakiegoś klucza, dlaczego akurat te konkretne osoby? Czy to tylko dziwne koncepcje? Czy rzeczywiście ktoś bawi się w Boga? 



Nie ma opcji, rzeczywiście autor to geniusz. 


Polecam.





Brak komentarzy:

Prześlij komentarz