czwartek, 28 maja 2020

Dominik Sokolowski, Słowo stworzenia

Dominik Sokołowski, 



Słowo stworzenia


cykl: Kroniki Arkadyjskie



Wydawnictwo: Dom Wydawniczy Rebis
Data wydania: 2015 r.
ISBN:   9788378186694
liczba str.: 432
tytuł oryginału: -----------
tłumaczenie: --------
kategoria: fantasy




recenzja opublikowana na lubimiczytac.pl:

http://lubimyczytac.pl/ksiazka/201317/slowo-stworzenia/opinia/57991208#opinia57991208




                                                                                                           




Kontynuuję czytanie cyklu „Kroniki Arkadyjskie”, trzecia i, jak na razie, ostatnia część nosi tytuł „Słowo stworzenia”. Czy będą kolejne trudno powiedzieć, miałem wrażenie, że to jest trylogia, ale trudno mi wywnioskować, że tak jest. Motyw, jak już pisałem, imperium Arkadyjskiego, przypomina Bizancjum, a Chrystopolis oczywiście stolice Konstantynopol. Realia z grubsza też przypominają te średniowieczne. Co do struktury społecznej tego państwa z tego uniwersum też przypomina Drugi Rzym. Z elementów typowo fantasy mamy smoki, niektóre potwory nawiązujące jawnie do cyklu „Saga o wiedźminie” Sapkowskiego, mamy też różnych magów, pełno demonów, tajemnicze sekty, motyw walki dobra ze złem jest tu ściśle powiązany z religią, oprócz kościoła Sotera, bardzo dobrze prosperuje Inkwizytorium. Ta warstwa, można tak ją nazwać, mistyczną, jest ciekawa, pełno jest przepowiedni dotyczących końca świata. W sumie można w tym kontekście się zastanawiać czy nie dotyczy ona bardziej upadku Imperium Arkadyjskiego, które wyraźnie się chwieje i czeka na barbarzyńców? Pomysł autor miał ciekawy, pierwszy tom być świetny, drugi tom wyraźnie słabszy, trzeci lepszy od poprzedniego, ale jeżeli miałby to być tom finalny, zwieńczający tą trylogię, to jednak troszkę zawodzi.



Motyw typu gry o tron jest popularny w literaturze i raczej zachęca do czytania. Tutaj intryg politycznych nie brakuje, ale też ta książka pogrąża się w chaosie, dokładnie tak samo jak wykreowane tutaj Imperium Arkadyjskie, wszyscy politycy nawzajem są siebie warci, i jak na koncept walki dobra ze złem, że niby Isaaksiosa napędza jakiś demon, to samo z nadwornym magiem Chesroesem, ale nie ma przekonującego argumentu, że jest dobry lub zły, jest po prostu nijaki, beznadziejnie letni, jakby zastosować tutaj metaforykę biblijną. O ile w pierwszym tomie autor przekonał czytelnika, ze sprawa Isaaksiosa jest dobra i słuszna, młody następca tronu został wykołowany przez rywali politycznych, którzy odebrali mu wszystko i trzeba coś z tym zrobić. I dzieje się, to jest rewelacja. Isaksios i ludzie którzy są z nim działają skutecznie, można mieć zastrzeżenia, że troszkę intuicyjnie, ale szczęście też trzeba w polityce i w życiu mieć, być w czepku urodzonym. To w drugim i trzecim, mamy kompletne zaprzeczenie tej koncepcji, słabe to. Isaksiosowi uderza sodówka do głowy, i czytelnik traci sympatię do niego i jego sprawy, ma wręcz wrażenie, że ta jego sprawa pogrążyła imperium w jeszcze większym chaosie i regresie. W końcu dostał czego chciał i władcą okazał się co najwyżej przeciętnym. Wrogowie Nikeforos, a po jego śmierci jego brat Konstantinos, może też nie są wybitni, ale przynajmniej są kompetentnymi politykami, na okrągło tłuką wrogów na granicach mocarstwa. Isaaksios co prawda potrafi władać bronią, może nawet dowodzić kilkoma oddziałami, ale jak sprawdziłby się jako strategos, wódz na wojnie, tego nie wiemy raczej. Cokolwiek wydarzyło się w Laszki to tam trzeba doszukać się, że mówiąc kolokwialnie, mu odbiło. Łamignat, znowu jest w opozycji, tego to czytelnik za cholerę nie jest w stanie pojąć. Piękna Michelle, działająca jako szpieg na zlecenie Inkwizytorium, ma równie piękną koleżankę Lisę, która została faworyta Isaksiosa. Bardzo ciekawa postać.

Książka jest przeciętna, cały cykl w sumie również. Uważam, że książkę warto przeczytać, próba przełożenia realiów historycznych na powieść fantasy jest pomysłem interesującym, w końcu całkiem dobrze to wyszło chociażby G. R. R. Martinowi i ludzie chcą takie książki czytać. Tutaj głowiąc się jaki to może być konkretnie okres w historii przypuszczam, że mamy do czynienia raczej z ostatnimi wiekami, może nawet ostatnimi kilkunastu dziesięciolecioleciami, kiedy upadek Arkadii/Bizancjum jest przesądzony, bo to tylko kwestia czasu. Na razie, troszkę spojlerując, najeźdźcy nie poszaleli, ale twierdza została wyraźnie naruszona i jest to oczywiście wyraźną zachętą dla kolejnych barbarzyńców, żeby zdobyć stolicę imperium i sięgnąć po jej bogactwa. Polecam.






środa, 27 maja 2020

Omar El Akkad, Ameryka w ogniu

Omar El Akkad,


Ameryka w ogniu 


Wydawnictwo: W. A. B
Data wydania: 2018 r.
ISBN:   9788328054028
liczba str.: 464
tytuł oryginału: American War
tłumaczenie: Jacek Żuławnik
kategoria: fantastyka




recenzja opublikowana na: 




                                                                                                            







Przeczytałem książkę zatytułowaną „Ameryka w ogniu” Omar El Akkada. Niby nic nadzwyczajnego, książek i filmów, które w jakiś koncepcjach przyszłości z Ameryką dzieją się dziwne, niewyobrażalne rzeczy nie brakuje, to jednak jest w tej książce coś wyjątkowego, jest to próba odpowiedzi co czeka świat i dominujące, było nie było w świecie imperium amerykańskie. Jest też oryginalna pod tym względem, że autorem jest pisarz pochodzący z jednego z krajów arabskich, z Egiptu. Ma to ciekawe przełożenie na książkę, wyjaśnienie, że trzeci świat nie jest czymś wyjątkowym w historii świata, i idąca za tym mentalność trzecioświatową. Bo przecież, kataklizmy naturalne i nie tylko, wojny, ludobójstwa, zarazy, problem głodu, rozwarstwienie społeczne, problem z deficytem wody, i wiele innych problemów, które są codziennością dla wielu rejonów świata i zawsze może się przydarzyć w krajach bogatych, Ameryki nie wyłączając. Autor odnosi się do historii XIX w., i niemal odwiecznych różnic mentalnych Ameryki na gruncie północ – południe. I to są różnice niebagatelne. Jak wszyscy wiedzą w polityce USA: są dwie dominujące partie, republikanie i demokraci, w Stanach południowych, z reguły wygrywają republikanie, w północnych demokraci. Autor przekonuje nas czytelników, że te podziały są dużo głębsze sięgające nawet czasów przedkolonialnych co jest kompletnie zaskakujące. Ale może coś w tym być, że pisarz z innego kręgu kulturowego, świata islamu, tak konkretnie, wręcz dosadnie pisze o Ameryce, możliwe, że nawet lepiej niż sami Amerykanie, bo jak się zwykło mawiać, nikt nie jest, dobrym, etnografem własnego plemienia. I dlatego to jest ważne w tej książce, autor uważa, że rozrzut między demokratami i republikanami, tutaj w książce mamy określenia znane z kolorów mapek wyborczych, powyborczych, czerwoni i niebiescy. Czerwoni to republikanie, a niebiescy to demokraci. Tych różnic nie zatarło 300 lat istnienia USA i śmiało można założyć, że przez kolejnych 300 to się nie zmieni nic a nic.


Pamiętacie, moi drodzy czytelnicy, zapewne, że nie tak dawno, również w Book Trotterze, była recenzowana przeze mnie książka Czubinowej zatytułowana „Meczet Notre Dame 2048” i w niej do problemów dominacji Islamu podszedłem bardzo sceptycznie. Motywując rozpracowany problem miedzy innymi Ameryką, jak to możliwe, że państwo z drugiej strony Atlantyku nie reaguje na problem. I tu w tej książce pada jakaś odpowiedź. Ameryka jest zajęta sama sobą, politycy doprowadzili do II wojny secesyjnej ( 2074- 2095 ), która spustoszyła kraj. Najpierw było zalanie sporych obszarów przez podniesienie poziomu mórz i oceanów, później brutalnie krwawa jatka przez dwie dekady, a na koniec zaraza, która niby miała spustoszyć zwycięską północ, ale, że wirusy nie uznają czegoś takiego jak granice polityczne, to zapewne w najlepsze wirus uwolniony przez Gerry’ego Tuska, który dobrał się do tego typu broni biologicznej, a potem rozprowadzonego na terenie metropolii mieszkańców północy przez główna bohaterkę Sarat, zapewne. Za wszystkim stali Arabowie z nowego imperium Buazizi. Dbali oni o swoje interesy, nie chcą żeby Amerykanie, Chińczycy i Rosjanie, o Europie, gdzie jest w tym wszystkim, nie ma mowy, wchodzili im w drogę. Arabowie wielu krajów, które udało się zjednoczyć zaprowadzili demokrację, na razie wiemy, że to kiepsko wygląda, ale wbrew pozorom nie musi to wyglądać tak tragicznie w przyszłości, jeśli zdołali oni zrobić odrodzenie kalifatu, i władca, mający również zwierzchność religijną, zdołał zrobić porządek z radykalnymi imamami i tym samym uporządkował Islam. To było w historii i będzie pewnie kiedyś. Czy kilkadziesiąt lat wystarczy na przemiany mentalne w świecie Islamu? Podobno do tego doprowadziła piąta arabska wiosna, pierwsza już była, jak wiemy? Trudno odpowiedzieć na to pytanie. Autor nie ma wątpliwości, że świat Islamu da radę. Ciekawe czy tylko ja bym chciał poznać więcej szczegółów z tej koncepcji, i zastanowić się na ile z logicznego punktu widzenia ma ona sens. Musiałaby to być książka, jak sobie autor wyobraża to państwo Buazizi, i jak daleko sięga jego zasięg. Czy dotarli np. do morza Północnego lub Bałtyckiego np.? marzenia polityczne sułtana Sulejmana Wspaniałego wcale science fiction nie były. Poważnie do problemu podszedł chociażby król Polski Jan III Sobieski. W sumie paradoksem historii jest, że z dyplomatycznego punktu widzenia tylko Turcja rozbiorów Polski nie uznała.


Mapa kraju wygląda tak:  Północ to tereny niebieskich. Mały cypel na południu to Wolny Stan Południowy. W sumie to niewielki obszar, resztę południa zajął Meksyk, korzystając z zamieszania, oficjalnie troszcząc się zapewne o losy sporej mniejszości Meksykańskiej w Ameryce. W sumie nie ma mowy o tym jak funkcjonuje Protektorat Meksyku. To by wiele wyjaśniło, i czy przypadkiem nie zakończyło to długoletnich działań wojennych. Jest troszkę o pieniądzach będących w obiegu. Zielone dolary teraz są niebieskie i zachowują wartość. Waluta południa LEP-y. to bezwartościowe papierki, czyli zielone/niebieskie dolary funkcjonują wszędzie. Wspomniałem wcześniej o zalaniu kraju przez oceany, najbardziej rzuca się w oczy to, że ze stanu Floryda pozostało raptem kilkanaście niewielkich wysepek.


No ale warto przybliżyć co jest w książce. O wielkiej polityce jest raczej wspomniane, ale tylko w tle, bo motywem dominującym jest los rodziny Chesnutów. Małżeństwo Bejamin i Martina i troje dzieci; Simon, Dana, Sara, zwaną Sarat. Benjamin został męczennikiem, kiedy próbował załatwić papiery, prawdopodobnie wizy, pozwolenie na pracę itp. Niby to banalne, a jednak śmiertelnie niebezpieczne jak się okazało. Rodzina Chesnutów opuszcza wolny Stan Południowy, chcąc się przebić na bogatą północ.
Martina zabrała dzieci i ruszyła w podróż przez ogarnięty wojną kraj. W końcu wylądowali w ośrodku dla uchodźców Patience. Szok!, powiecie, i będziecie mieli rację. I o to pisarzowi chodziło. Zaszokować nas czytelników i powiedzieć, że nie wiadomo kiedy każdy człowiek z każdego kraju świata może zostać uchodźcą i spędzić pół życia w obozie w namiotach, co w krajach opanowanych przez długoletnie wojny, ostatnio np. Syria, jest właściwie normą. Obóz znajduje się gdzieś na pograniczu Wolnego Stanu Południowego i terenami Niebieskich. Wszystko wskazuje, że Martina, wkrótce umiera. Czytelnik podąża dalej tropem rodziny Chesnutów, czyli dziećmi, teraz starszymi, Daną, Sarat, i Simonem. Chłopaka pociągnęła sprawa czerwonych i szybko znalazł się w armii, raczej w niewielkim oddziale, który toczył partyzanckie walki. Nie znaczy, to, że siła tego oddziału była słaba. Sarat właściwie też bierze udział w walce, szkoli się w metodach walki terrorystycznych, dzięki swojemu mentorowi Gainesowi poznaje wszystko co jest związane z niebieskimi, mapy, książki, i inne pożyteczne informacje, wykonuje drobne zlecenia, i szkoli się, żeby być gotową do zrealizowania poważniejszych misji, nie wykluczając tych samobójczych. Jej siostra Dana w wojnie nie brała czynnego udziału, po prostu przeżyła, w dużej mierze dzięki siostrze. Jak nie trudno się domyśleć 20 lat to kawał życia w ferworze wojny, bliźniaczki Sarat i Dana, a także jej brat Simon widzieli wszystko, przeżyli co dało się przeżyć. Pokój, który po 21 lat wojny w końcu nastał to dla nich, nowa, kompletnie nieznana rzeczywistość. Takich dzieci wojny jest wiele na świecie, zdaje się przekonać nas autor.


Książka jest trudna, szokująca na każdym kroku, tak samo jak wojna, gdziekolwiek się zdarza jest szokiem dla ludności, a dla polityków jest formą rozgrywki politycznej, w której życie ludzi ma drugorzędne znaczenie, bo ważne są cele. Teoretycznie wygrała wojnę północ, tylko czy są tam wygrani? Po tych wieloletnich zmaganiach musza doprowadzić kraj do porządku i żyć razem po tym co się stało. Da się wyczuć, że autor przedstawia arabski punkt widzenia na wiele spraw, czasem to nawet jest irytujące. Ale też na tym polega wyjątkowość tej książki, że warto poznać punkt widzenia autora i logikę argumentacji poruszanych problemów, i że niechęć do Ameryki jest raczej tutaj w sposób dyplomatyczny poruszona, ale jest bardzo widoczna, wręcz krzyczy! Czy czytelnik jest w stanie to zrozumieć, na pewno warto ten swoisty dialog czytelnika z autorem odbyć. Pod tym kątem czytanie jest fascynujące, także ta nasza Book – Totterowa peregrynacja czytelnicza. Książka jest niewątpliwie trudna, bo porusza trudne problemy, przedstawia punkt widzenia wyznawców Islamu na wiele problemów. Ale jednak jest też książką bardzo uniwersalną, zwłaszcza tam gdzie w polityce w drugim widzi się wroga, którego należy zniszczyć, a nie w ramach procesu demokratycznego prowadzić debaty, co dalej z krajem? Oczywiście spierać się trzeba, bo każda z opcji ma swoje koncepcje swoje wartości i o to chodzi, ale też trzeba pamiętać, że cokolwiek będzie, to my i kolejne pokolenia będą żyć dalej razem. Fremeni z „Uniwersum Diuna” wykazywali się wybitną dalekowzrocznością, gromadzili cenną jak złoto wodę, żeby w przyszłości za kilkaset lat zmienić pustynną planetę w zielony raj. I tego należy sobie życzyć, żeby politycy byli jak Fremeni z powieści Franka Herberta. Co w epoce zbliżających się transformacji globalnych wywołanych globalnym ociepleniem będzie miało niebagatelne znaczenie, i do tego też się odnosi ta książka. Warto przeczytać powieść Omara El Akkada zatytułowaną „Ameryka w ogniu”. Polecam.



                           

czwartek, 21 maja 2020

Kim Stanley Robinson, 2312

Kim Stanley Robinson, 




2312


Wydawnictwo: Fabryka słów
Data wydania: 2013 r.
ISBN:   9788375747676
liczba str.: 600
tytuł oryginału: 2312
tłumaczenie: Małgorzata Koczańska



recenzja opublikowana na lubimyczytac.pl:

http://lubimyczytac.pl/ksiazka/182842/2312/opinia/21378912#opinia21378912     







Tym razem z mojej biblioteczki wyciągnąłem książkę zatytułowaną „2312” Kim Stanleya Robinsona, jak sugeruje tytuł, że jest wizja za dokładnie 300 lat, parę lat na półce książka poleżała i czekała na swoją kolej i dobrze, że ten czas nadszedł, bo jak się okazało ta książka jest tak rewelacyjna, że aż genialna!




Ta koncepcja, wizja przyszłości jest interesująca. Ziemia ma poważne problemy, spełniły się czarne scenariusze, podniesienie poziomu morza o 11 metrów. Np. Nowy York przypomina Wenecję. Na Manhattanie wystają z wody liczne wieżowce, jakoś udało się to technologicznie rozpracować, że nie doszło do zawalenia na skutek tej powodzi. No i kosmos, udało się nam opanować niemal cały układ Słoneczny, oczywiście za pomocą niesamowitych kosmicznych technologii, nie chodzi wcale o docieranie tam, ale też o tworzenie kolonii w kosmosie w niesamowicie trudnych warunkach. Najlepiej to wyszło na Marsie, na tyle świetnie, że tam udały się Ziemskie elity, bowiem na Ziemi żyć coraz trudniej ze względu na pogarszające się warunki klimatyczne, ale także społeczne. W teorii Marsa, zwanego te czerwonym draniem, opanowali Chińczycy, Rozwarstwienie ludzkości stało się naprawdę kosmiczne, na Ziemi wciąż najtańszą siłą roboczą są ludzie, w kosmosie już od dawna proste, choć nie tylko proste, czynności od dawna wykonują roboty. Budzi to napięcia, ludzie z kosmosu wciąż muszą się na Ziemi kilkakrotnie w życiu pojawiać, jest to bezwarunkowy czynnik natury fizjologicznej, a nie tylko sentymentalnej. I są coraz większe problemy z zapewnieniem bezpieczeństwa. Duże znaczenie ma często bardzo niska grawitacja wielu planetach,( na Ziemi 1 g, na Wenus 0,2 g, inne planety podobnie).



Główną bohaterką jest Swan, współpracowniczka niedawno zmarłej Alex. Choć Alex przeżyła prawie 200 lat, w tym czasie nie ma w tym nic niezwykłego, to jednak są podejrzenia, że ktoś jej pomógł, i ten motyw wojny z terroryzmem w kosmosie sugeruje, że ten motyw może mieć sens. Nie ma precyzyjnego wyjaśnienia czy rzeczywiście tak jest, chociaż jest śledztwo detektywa Jeana Ganette’a, starszy śledczy Policji Interplanetarnej. Przy okazji są wyjaśniane kwestie ataku na Yggdrasilla i Terminatora. Podejrzani są ludzie z Ziemi, ale o dziwo nie wyklucza się, że ma z tym coś wspólnego SI, czyli sztuczna inteligencja, która niespodziewanie sama się zmutowała i projektuje się sama wymykając się spod kontroli ludzi i robi się ciekawie. Nie trudno sobie wyobrazić filmy Terminator czy Matrix, a i w książkach bywało ciekawie, chociażby motyw dżihadu butleriańskiego w „Uniwersum Diuna” Herbertów. Sam ten motyw projektowania robotów nawiązuje do twórczości Lema. No tutaj są raczej pytania w jakim kierunku to podąży? W cyklu „Fundacja” Asimova, roboty pomagały ludziom przez tysiące lat, i zaprogramowały tak ludzkość, że się nie wykończyła, co ciekawe wliczony był w to upadek Imperium Trantor i powołanie dwóch Fundacji. Wynika z tego fantastyka zna też taką opcję. 


Te analogie są o tyle istotne, że kolejnym problemem jest los naszej Ziemi, po tym jak ludzkość dokonała kosmicznej wędrówki ludów. Z reguły w tych koncepcjach Stara Ziemia została albo zniszczona, albo kompletnie zapomniana. I tu właśnie Kim Stanley Robinson doskonale się wpisuje w tego typu literackie analizy dokonując próby przedstawienia co mogło się wydarzyć, żeby do tego typu scenariuszy doszło. A pomysł jest bardzo pesymistyczny, bo trudno zachwycać się, że śmierdząca Ziemia stała się oustsiderem kosmosu, w dodatku planeta biedy, wciąż nie uporano się z problemem głodu chociażby, mimo, że na Ziemi i w kosmosie żywności nie brakuje, w dodatku Ziemia stała się zagłębiem organizacji przestępczych i terrorystów, którzy paraliżują strachem cały kosmos. To jest bardzo intrygujące wyjaśnienie.


Ta książka jest tak niesamowita, że niemal na prawie każdej nowej stronie czytelnik odnajduje coś nowego, fascynującego, co powoduje, że kołaczą się po głowie czytelnika coraz ciekawsze, fascynujące myśli. Mamy tu szeroko omawiane motywy sztuki, co jest pozytywne, że kształcenie humanistyczne wciąż w przyszłości będzie na wysokim poziomie, mimo oczywistego zapotrzebowania na specjalistów z dziedzin ścisłych o bardzo wąskich specjalnościach, to jednak ludzie będą mieli wyższe kulturowe potrzeby typu muzyka klasyczna, operowa, i nie tylko literatura piękna, filozofia, historia, sztuka, itd. Mamy tutaj szeroko rozpowszechnione działania, żeby obrazy starych mistrzów malarskich przetrwały i mogły się nimi fascynować kolejne pokolenia w całym skolonizowanym kosmosie. Mowa jest też o tym, że stara jak świat gra w szachy będzie miała się dobrze, zapewne w wydaniu analogowym na drewnianych szachownicach, ale też internetowe mistrzostwa. Tutaj internet jest multikosmiczny, więc wszyscy mają dostęp do tego szerokiego źródła informacji i rozrywki.


Na pewno te doświadczenia, które mamy teraz, w dobie koronawirusa, dają nam w znikomym stopniu zielone pojęcie jak będzie wyglądało życie przyszłych pokoleń w kosmosie, którzy prawie całe długie życia będą spędzały w przestrzeniach zamkniętych, powietrze będzie tam sztucznie regulowane, oczywiście nie będą siedzieć w miejscu, będą pracować, leczyć się, konsumować różne dobra materialne, chodzić do biblioteki, na imprezy itd, czasem będą mogli odbyć podróż w inny rejon kosmosu, ale z wyjątkiem Ziemi, gdzie człowiek jest w stanie żyć na powietrzu, praktycznie wszędzie będzie tak samo. I będą to wyłącznie z konieczności przestrzenie zamknięte, mimo, że mogą to być nawet wielokilometrowe przestrzenie. Swan i Wahram po ataku na Terminatora podążali 2000 km na piechotę korytarzem na drugą stronę planety Wenus do drugiej kolonii, które ten korytarz łączył. W tym momencie przypomina to powieść drogi, dokładnie tak jak klasyk fantasy „Władca pierścienia” Tolkiena. Obydwoje idą, żeby przeżyć, kilkadziesiąt kilometrów dziennie. Zajęło im to nieco ponad miesiąc. Mieli okazję na rozmowy o sztuce, literaturze, muzyce, historii i filozofii. Swan z pochodzenia jest Chinką, z zawodu artystką, choć ten artyzm jest troszkę inaczej rozumiany, zajmuje się procesem terrafronowania nowych przestrzeni. To ona doszła też do wniosku, że to samo da się zrobić na ojczystej Ziemi, są problemy z uzyskaniem zgody na szczeblu politycznym. Autor zdaje się być dobrej myśli, albo po prostu chce nam, swoim czytelnikom z XXI wieku powiedzieć, że my musimy uratować Ziemię, bo po prostu inna opcja nie istnieje. Czy powieść trafi tam gdzie trzeba? Ciekawe są rozważania o tych 300 latach, to będzie trudna przyszłość, ale my ludzie damy sobie jakoś radę, mimo wciąż nowych, trudnych wyzwań, ruszymy w kosmiczną dal zdobywać dziki kosmos. Mnóstwo jest spekulacji geopolitycznych, ja bym powiedział kosmopolitycznych, przypominać to będzie troszkę dzisiejsze realia, no bo wiadomo koncepcje science fiction trzeba na czymś budować i nie jest, nie może być kompletnie wytrzaśnięta z niczego. I na tym właśnie polega siła tego gatunku, wszelkich futurystycznych spekulacji, że autorzy książek zastanawiają się co będzie kiedyś tam w przyszłości i kreują genialne koncepcje.


Ta książka jest wybitna, to arcydzieło. Porównuje się ją do twórczości Dicka, i pewne elementy rzeczywiście tam są, ale mi zdecydowanie bardziej kojarzy się z twórczością Artura C. Clarka, jeden z drobiazgów to motyw wind orbitalnych, gdzie wsiada się na planecie wysiada na jakiejś stacji orbitalnej, najczęściej, żeby odbyć podróż tzw. kosmicznym transatlantykiem, luksus tego typu pojazdów kosmicznych jest porównywalny z współczesnymi statkami transoceanicznych. Na najdalsze rejony układu słonecznego można dotrzeć w kilka tygodni, więc ta podróż w luksusach jest dla pasażerów ważna, bo spędzają w nich spory kawał życia. Ta książka jest tak niezwykła, że mógłbym pisać, pisać i wciąż pisać i przypominałyby mi się kolejne niesamowite kwestie z tej książki i gwarantuję, byłyby one równie ciekawe niż w tym oczywiście subiektywnym wyborze, który dokonałem. Bo naprawdę każdego dnia czytelnik odkrywa coś nowego. W zapowiedzi nie ma ani odrobiny przesady, jest to wybitna uczta dla intelektu i wyobraźni. Jestem zachwycony tą książką. Zdecydowanie polecam.



sobota, 9 maja 2020

Philip Margonin, Morderstwo na kapitolu

Phillip Margolin, 




Morderstwo na Kapitolu



cykl: Dana Cutler, t. 3 



Wydawnictwo:  Albatros
Data wydania: 2015 r. 
ISBN:   9788378855798
liczba str.:  384
tytuł oryginału:   Capitol Murder
tłumaczenie: Julita Wroniak - Mirkowicz 
kategoria; thriller



recenzja opublikowana na lubimyczytac.pl;


http://lubimyczytac.pl/ksiazka/219331/morderstwo-na-kapitolu/opinia/57899017#opinia57899017    







Wpadła mi w ręce, jeszcze przed wiadomo czym, w bibliotece, książka „Morderstwo na Kapitolu” motyw zapowiadał się ciekawie. Wiadomo książki typu political fiction ja lubię czytać. Jednak czytelnik ma wrażenie, że ewidentnie coś tu jest nie tak i coś kompletnie nie zagrało w raczej niezbyt skomplikowanej fabule książki. Banaliza jest na tyle oczywista, że można odnieść wrażenie, że książka została na siłę napisana. Niby wszystko jest, jakaś intryga polityczna, tytułowe morderstwo, nawet islamiści się pojawili, bo wiadomo ten temat jest modny w tego typu literaturze po wydarzeniach 11 września 2001 r. Czyli wiele wskazuje na to, że książka powinna być przynajmniej dobra, a jednak tak nie jest. Jest co najwyżej przeciętna. Dlaczego?




Kryminał tak tandetny, że każdy czytelnik z marszu wie, że zabójcą nie jest podejrzany seryjny zabójca kobiet, który akurat uciekł z więzienia i zrobił za przykrywkę do innych tego typu masakrycznych zabójstw. A przecież nie wygląda na to, żeby autor zamierzał o tym czytelnika poinformować, bo to psuje całą zabawę analityczną w kryminałach. Co za diabeł sobie porządził? Skoro z marszu jedna z opcji jest wykluczona i to od razu. Czy jest zabieg autora polegający na tym, żeby przedstawić, że polityków w demokracji amerykańskiej wybiera się słabo rozgarniętych? Możliwe, ale to jest mało przekonywujące. Podobieństwa do wyczynów słynnego zabójstwa są duże. Tyle, że Clarence Litlle by zabójców wyśmiał, że robią amatorkę, bowiem te rzekome ofiary umierały zbyt szybko. Zabójcom chodziło po prostu o eliminację niewygodnych osób, a nie jakieś dziwne, psychopatyczne fascynacje śmiercią jakie miał ten seryjny zabójca. Inspiracja działalnością seryjnego zabójcy była wygodą przykrywka. Autor szacuje, że Clarence Little był na tyle wybitnym specem w morderczej robocie, że próbuje się go porównywać do samego Kuby Rozpruwacza. Za tym, że to nie on przemawia fakt, że jak udało mu się zwiać, to go nie ma i nie pojawia się w książce. A nie tak jakby chcieli co niektórzy biega po całej Ameryce z toporkiem w garści i morduje. W takim razie czy uda się dojść kto zabija i jak ma się to do afer politycznych?







A afery są dwie, jedna seksualna, druga powiązanie senatora z terrorystami, który będąc członkiem jednej z komisji w Senacie ma dostęp do tajemnic państwowych, a więc również do tego co porabiają tajne służby. Terroryści z krajów arabskich chcieli wysondować jak radzą sobie amerykańskie służby z faktem, że ci są i chcą narozrabiać w Ameryce, tutaj chodzi o wysadzenie stadionu pełnego ludzi. Dowiedzieli się, że cisza w eterze, a jednak po tej próbie zamachu stadion stoi nadal. I rozgrywka toczy się dalej, bowiem zamachowcy są w areszcie. I teraz wszystko kręci się, żeby się nie wydało kto i dlaczego ma związek z tym wydarzeniem. Ginie burdelmama Jessica Koshani, powiązana ściśle z ugrupowaniem terrorystycznym, chętnie udzielająca się również czynnie w najstarszym zawodzie świata, co bywa przydatne w szantażowaniu ważnych ludzi. Dlatego musiała zginąć.







Jak tu ocenić tą intrygę polityczną, niby jest dobra, bo próbuje kryć niecne poczynania jednego senatora, gdyby wszystko poszło po jego myśli nikt by się o tym nie dowiedział, stadion pewnie by wyleciał w powietrze, i chyba tyle. Czyli krótko mówiąc słabe to, bo jakby terroryści dopięli swego władze wyszłyby z siebie, żeby dorwać mocodawców arabskich samobójców. I niteczki tak czy siak doszłyby do senatora Carsona. Czegoś tu brakuje, być może jakiegoś ideologicznego, teorio spiskowego motywu, co by senator osiągnął poprzez takie a nie inne działanie. Tutaj czytelnik ma wrażenie, że interesuje go tylko czy jego kariera się nie załamie. Gdyby miał aspiracje np. zostania prezydentem, albo wzbogacenia się, choć to było, skoro był na żołdzie u arabów. Bo motyw, że dokonuje prób ukrycia skłonności seksualnych jest słaby, skoro jest wystarczająco bogaty i pewnie każda agencja jest w stanie spełnić jego wymagania w sposób wystarczająco dyskretny, bo to solidna waluta. Bardziej sensowne jest działanie ugrupowania pochodzącego zdaje się z Pakistanu. Realizują działania mocodawców, radykalnych mułłów. Być może są jedną z komórek Bazy Osamy bin Ladena lub Państwa Islamskiego. Ich działania są bardzo ciekawe i rzeczywiście to mogłoby zagrozić potędze Ameryki, gdyby był w tym jakiś element prawdy, bo chętnych żeby wykorzystać tego typu wpływy i wtyki we władzach by nie zabrakło, nie tylko terroryści, ale wszystkie wywiady świata by się tym zainteresowały i za tego typu informacje wyłożyłyby wszystkie pieniądze świata. No ale tego to chyba sam autor nie docenia. I być może dlatego ta książka jest słaba.







W podsumowaniu wiele do dodania nie ma, bowiem oceny się pojawiły i mam nadzieję, że moja argumentacja jest wystarczająca, żeby uzasadnić powyższe stwierdzenia. Pomysł był, nawet ciekawy, ale wykonanie było słabe. Zawiodłem się. Warto się zastanowić czy tą książkę można czytać.