sobota, 25 lipca 2015

Terry Goodkind, 




Dusza ognia 




cykl: Miecz prawdy, t. 7  



Wydawnictwo:  Dom wydawniczy Rebis
Data wydania:  2006 r. 
ISBN:   8371208863
liczba str. : 655
tytuł oryginału:  Soul of the Fire
tłumaczenie; Lucyna Targosz
kategoria: fantastyka, fantasy 


 (  recenzja opublikowana na portalu lubimyczytac.pl: 

 








Czytam dalej ciąg dalszy cyklu „Miecz prawdy”, a w tym ciąg dalszy wojny Midlandów, D’hary przeciwko Imperialnemu Ładowi. A więc trwa dalej ta wojna dobra ze złem. Tym razem miejscem starcia jest prowincja Anderith. Ta kraina stanowi część Midlandów, choć z tego wynika jest nieco na uboczu tej federacji. Oprócz polityki, bo dotychczasowe Midlandy to dość luźna federacja. Kraje uznają zwierzchność władz w Aydindril, ale poszczególne kraje stanowią swoje własne prawa, a stolica Midlandów dba o porządek, np. interweniuje w przypadku wojen poszczególnymi krajami federacji, i robi wtedy mediacje pokojowe. W tych sprawach dyplomatycznych niezwykle skuteczne są, a właściwie były spowiedniczki, jak wiadomo teraz żyje tylko jedna spowiedniczka, o dość potężnej mocy magicznej, Khalan, która w młodym wieku została matką spowiedniczką. Inaczej sprawy ma zamiar ułożyć nowy lord Rahl. Richard zmierza do połączenia D’hary z Midlandami, i w jego koncepcji ta federacja ma być bardziej ścisła, a prawa niemal jednakowe, ale też każdy z krajów tego nowego imperium ma zachować swoją tożsamość kulturową. Inaczej sprawę widzi imperator Jagang, który ma swoja wizję Midlandów i D’hary, te kraje mają być ściśle Imperialnemu Ładowi podporządkowane. Mowy o żadnych wolnościach kulturowych nie ma, prawo narzuca imperator, gospodarka, dokładnie to co jest w interesie imperatora, dotychczas jest to interes ściśle rabunkowy, puszczone z dymem miasta Ebisynia i Renwald. Anderith uchodzi za jeden ze spichlerzy Midlandów i dlatego Jagang podążył z armią w tamtym kierunku. O losie kraju ma rozstrzygnąć referendum. Komu zwykli ludzie uwierzą? Czy obcym, lordowi Rahlowi i matce spowiedniczce, czy może swoim politykom, którzy swoje interesy jak i los kraju powierzyli imperatorowi Jagangowi. Myślę, że przy okazji autor daje czytelnikom do myślenia odnośnie politycznego wynalazku jakim jest demokracja, że ta wymaga odpowiedzialności od każdego kto ma prawo głosu. Bo to nie sztuka nabazgrać byle co na kartce wyborczej, tylko sztuką jest właśnie dokonanie odpowiedzialnego wyboru. Akt wyboru władz jest możliwością wykazania się postawą patriotyczną. Każda kartka wyborcza ma znaczenie. 


Ale nie tylko o wojnę tu chodzi zdaje się spełniać marzenie imperatora Jaganga o wyeliminowaniu magii ze świata, bo to ma być era ludzi. Czarodzieje i czarownice wedle tej ideologii maja być zbędni. Tym razem sprawę załatwiają trzy demony Reechani, Sentrosi i Vasi, które robią niezły bałagan, no i sprawiają, że wszyscy magowie z wyjątkiem poszukiwacza prawdy i mistrza Rahla i czarodzieja wojny w jednej osobie, a więc Richarda tracą moc magiczną. Ma to mieć poważniejsze konsekwencje dla całego świata. Motywu ekologicznego nie rozumiem. A mianowicie ma polegać to na tym, że jak magia zaniknie, to my brudasy ludzie raz dwa zapaskudzimy cały świat. Wszak przez ładnych kilkadziesiąt lat w Westlandzie magia była zakazana, i kto chciał świata bez magii mógł się tam udać. Wiemy przecież doskonale, że Richard był leśnym przewodnikiem zanim zaczęła się ta cała historia z mieczem prawdy. A jeżeli Richard był leśnym przewodnikiem, to były lasy, zapewne też czyste rzeki itd… Na razie to wygląda na wielkie niedociągnięcie ze strony autora, chyba, że Goodkind jakoś to lepiej uzasadni, że magia za wszelką nie może zniknąć.
Choć i bez aktywności sług Opiekuna ten proces zaniku magii powoli następuje. Magów jest coraz mniej, a Ci co są maja o wiele mniejszą moc magiczną, niż magowie z odległej przeszłości. Oczywiście nie ma absolutnie żadnych wątpliwości, że magowie z Midlandów dobrą robotę robią i chronią świat przed złymi zakusami Jaganga, ale potrzeba magii w tym świecie powinna być jakoś sensowniej umotywowana. Ale spokojnie jeszcze jest parę części cyklu, więc zapewne autor zdoła rozwikłać moje wątpliwości, bo nie sądzę, żebym tylko ja je miał. 


Cała opowieść zaczyna się w osadzie Błotnych Ludzi, Richard ugania się za demonem, który przybrał postać kury, wygląda to co najmniej śmiesznie. No bo czytelnikowi zwyczajnie śmieć się chce, żeby jeden z najpotężniejszych ludzi na świecie lustrował kurniki i biegał za kurami. Potem sprawa się wyjaśnia, że kwestia demonów, które wywołała Khalan ratując życie Richardowi jest naprawdę poważną sprawą. A dalej jak już wspomniałem, akcja przenosi się do Anderithu. Poznajemy lokalną politykę, wszyscy liczą godziny do śmierci starego suwerena, a ambicje mają minister spraw duchowych i przyjaźni Bertrand Chambor, no i jego adiutant Dalton Cambell. Jeden chce zostać suwerenem, a drugi ministrem. Czas ustawić figurki na szachownicy tej politycznej gry interesów. Trwa bitwa w sensie metaforycznym o Anderith, za to łupy wojenne będą jak najbardziej prawdziwe, tak samo jak krew ludzka. 


Warto przeczytać.

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz