poniedziałek, 22 września 2025

Mike Resnick, Buntownik

 Mike Resnick,



 Buntownik



cykl: StarShip, t. 4


Wydawnictwo: Fabryka słów

Data wydania: 2010 r.

ISBN:  9788375742138

liczba str.: 408

tytuł oryginału:  Starship: Rebel

tłumaczenie: Robert J. Szmidt

kategoria: science fiction


recenzja opublikowana na lubimyczytac.pl:

https://lubimyczytac.pl/ksiazka/53818/starship-buntownik/opinia/93299570#opinia93299570




Kolejny tom cyklu „StarShip” zatytułowany "Buntownik", czyli kosmicznych przygód kapitana Wintone’a Cole’a i jego coraz liczniejszej ekipy, flota rozrosła się do 1000 okrętów bojowych i około 2000 mniejszych pojazdów, obrońców Stacji Singapur. Zapewne nietrudno się domyśleć, że wszystko zmierza do drugiej bitwy o stację Singapur. Tyle, że tym razem przeciwnik jest nielichy, do terenów Wewnętrznej granicy coraz śmielej zbliża się flota Republiki uprawiają kradzieże, przymusowy werbunek do armii, a także ludobójstwa na masową skale niszcząc niepokorne planety. Rzecz jasna przyciąga ich też najbardziej poszukiwany przestępca w galaktyce były kapitan, wcześniej komandor, floty Republiki Winstone Cole. Informacja, że poszukiwany regularnie pojawia się na stacji Singapur musiała stać się jawną i raczej powszechną informacją. I nikt nie miał wątpliwości wróg się pojawi i trzeba być gotowym!


Jak to często bywa, jedna ze stron używa zapalnika, co podnosi temperaturę do najwyższych poziomów skali i ten kocioł musi wybuchnąć. Tutaj było to zabicie molarianina Cztery Oczy na jednej z sąsiadujących ze Stacją Singapur planet, a potem unicestwienie całej planety, Miarka się przebrała! Przygotowania do wojny wyraźnie przyśpieszyły.


Winstone Cole na jakiś czas przybrał maskę starszego o 20 lat sierżanta floty Republiki i wybrał się z misją szpiegowską na teren wroga. Mamy tu do czynienia z typową hakerką wojenną. Jak to wygląda z grubsza wiemy wysłuchując wieści z tej typowo zimnowojennej batalii Wschodu z Zachodem, co i rusz ktoś kogoś hackuje zdobywając cenne informację lub uziemiając obiekt na kilka godzin. Winstone Cole informatykiem nie był, miał dobrych speców w swojej ekipie, ale za to jako wysokiej rangi oficer wciąż miał dostęp do kodów Republiki, do których trzeba było się dostać i narobić troszkę bałaganu. Co da się wykorzystać na polu bitwy.


Widać doskonale, że autor coraz lepiej wyrabia się w batalistycznych opisach bitwy kosmicznej. Na pewno mistrzami w te klocki są Brian Herbert i Kevin J. Anderson, czego dali liczne dowody opisując bardzo szczegółowo dżihady, wojny o przyprawę z Diuny i inne atrakcje jakie człowiek lub robot człowiekowi jest w stanie zafundować. Kontynuując tym samym dzieło mistrza Franka Herberta oczywiście. Resnick pokazał empirycznie, że ani myśli być gorszy od tych panów, i opisując realia kosmicznej wojny przekazuje czytelnikom doskonałe przemyślenia godne Machiawellego, Clauzewitza lub Sun Tzu. Po prostu autor tworzy książki, coraz doskonalsze koncepty, aż szkoda, że już niebawem otworzę pierwszą stronę ostatniego,  no nic pozostaje się delektować. Książka jest rewelacyjna. Polecam.


niedziela, 14 września 2025

Mike Resnick, Najemnik

 Mike Resnick,


 Najemnik


cykl: StarShip, t. 3


Wydawnictwo: Fabryka słów

Data wydania; 2010 r.

ISBN:  9788375741995

liczba str.: 432

tytuł oryginału:  Starship: Mercenary

tłumaczenie:  Robert J. Szmidt

kategoria: science fiction


recenzja opublikowana na lubimyczytac.pl: 

https://lubimyczytac.pl/ksiazka/50718/starship-najemnik/opinia/93299536#opinia93299536




W kolejnym, trzecim już trzecim tomie, przygód kapitana Winstone’a Cole’a i jego ekipy. Książka ma tytuł „Najemnik” i taką dokładnie fuchą oni się zajęli. Szybko się przekonali, że ta branża nie jest łatwiejsza od piractwa. Lepsze jest tylko to, że zleceniodawcy, najczęściej przez pośredników dają zlecenie, oni to wykonują, o ile zlecenie zostanie przyjęte, potem robią robotę, potem liczą kredyty, dolary, funty, ruble i milion innych kosmicznych walut. No ale nie ma łatwo, bo można się wpakować na minę, czyli opcję za trudną, bo oponenci mają przewagę na kosmicznym polu bitwy i trzeba kombinować, żeby przetrwać i to starcie wygrać. Czytelnik dowiaduje się, że ta niezwykła ekipa jest jeszcze bardziej niezwykła, dołącza tam kolejny były wróg, komandor kosmicznej marynarki wojennej Federacji Teroni, Jokovic. Cole i Jokovic, mimo że byli po przeciwnych stronach szanowali się i doceniali kompetencje wojskowe jeden drugiego i na odwrót. Skutkiem konfrontacji obydwu panów był zawarty układ.  Cole oddał skład paliwa, ale nie zginęli ludzie z planety Nowa Argentyna. A teraz po dezercji, bo Jokovic nie chciał brać dalej udziału w tej brudnej wojnie, trafił na pokład  Teddy Roosevelta, i mimo wyższej rangi w wojsku uznał zwierzchnictwo Cole’a. No i ten najbardziej dziwny skład ekipy Cole’a ruszył na kosmiczny szlak.


Ruszyli. Zmagali się z wieloma przygodami, raz przeganiali kosmicznych gangsterów robiących spore kłopoty społecznościom różnych planet. Ale przecież ci drudzy też często wynajmowali najemników do czarnej roboty. W tej kwestii kompas moralny Cole’a miał znaczenie i rzecz jasna jego autorytet. No i oczywiście inteligencja, która pozwoliła wygrywać kosmiczne starcia bez jednego wystrzału i strat w ludziach. Tutaj wręcz bilans był na plus, bo i ludzie i posiadany sprzęt wojenny w tym statki przechodziły na stronę Cole’a. I tym sposobem ta kosmiczna flota stała się poważnym graczem w Wewnętrznej Granicy. Co pozwoliło stanąć do bitwy o Stację Singapur z awanturnikiem Csoni i nie być bez szans w tej trudnej batalii.


Okładki kolejnych tomów to najbardziej barwne postaci. W jedynce ten konkurs wygrał molarianin Forrice, ksywka Cztery Oczy, bo też tyle ta rasa posiada oczu, członek załogi Teddy’ego Rodevelta. Drugi tom przypadł piratce Walkirii, która przystała do załogi Cole’a. W tym tomie troszkę błądziła, przyjmując parę niezależnych zleceń, będących w opozycji do działań Cole'a. O dziwo wyszła z tego cało, przy okazji, po raz kolejny ratując załogę z samym Winston’a Cole’m na czele. No i potulnie wróciła. Na okładkę tej trójki załapał się cyberpunkowy człowiek zwany Platynowym Księciem. Również były żołnierz, no ale, przypominał Lizzy Wizzy znaną piosenkarkę z gry „Cyberpunk 2077”, jeżeli ona miała coś ludzkiego w wyglądzie to było to umiejscowione w okolicach głowy, już androidy z gry „Detroit Become Humane” były bardziej ludzkie niż ona. Skoro w growej i książkowej trylogii „Mass Effect” pojawia się Aria, asariańska królowa, pani na Omedze, która do złudzenia przypomina Stację Singapur. To wybudowany z metali i innych złóż byt kosmiczny przez różne rasy. Jak gracze zapewne pamiętają ona obaliła kroganina Proroka, zwanego też Patriarchą, i przejęła władzę na stacji, a Patriarcha był jej trofeum i doradcą. On zaś obalił rządy pewnego turianina. Plany usunięcia królowej też były, ale Shepard odkrył spisek i było po krzyku. Skoro mass effectowa Omega mogła mieć swoją królową, to czemu Stacja Singapur nie mogła mieć swojego księcia? I tą samą rolę co Shepard odegrał Winstone Cole wykorzystując patriotyczne nastroje mieszkańców poradził sobie z watażką Csoni i przywrócił porządek. Od tej pory korzystając z gościny przyjaciela Platynowego Księcia Stacja Singapur stała się główną bazą coraz liczniejszej flotylli Cole’a, co było przydatne, bo trzeba było wysyłać wojsko na przepustki, rekonwalescencje, rehabilitację, imprezy, itp. No i trzeba było podpisywać kontrakty, a to ułatwiało sprawę pod kątem biznesowym.


Książka nie zawodzi, już z grubsza wiadomo czego się można spodziewać. No ale czytelnik jest pewien, że Resnik da radę i utrzyma wszystkie pięć tomów na zbliżonym, bardzo przyzwoitym poziomie i jakoś leci to czytanie tych książek. Fajnie jest. Polecam.


poniedziałek, 8 września 2025

Sergiej Siniakin, Władca mórz

 Sergiej Siniakin,  


Władca mórz


Wydawnictwo: Solaris

Data wydania: 2005 r.,

ISBN: 8389951266

liczba str.: 162

tytuł oryginału:  Władca moriej

tłumaczenie;  Andrzej Sawicki


recenzja opublikowana na lubimyczytac.pl;

https://lubimyczytac.pl/ksiazka/5517/wladca-morz/opinia/90088254#opinia90088254




Nudny wieczór na Marsie [ w: ] Siniakin S. , Władca mórz



Byłem ciekaw co zawiera książka zatytułowana „Władca mórz”, której autorem jest Sergiej Siniakin, zachwytów jakiś wielkich nie było, autor ma raczej ciężki w odbiorze styl pisania. Jakby chciał dokonać literackiej syntezy czegoś co sami Rosjanie nazywają „rosyjską duszą”. Nie wiem jak to odbierają rodacy autora lub ludzie czytający autora w oryginale, ale w tłumaczeniu brzmi to jakoś topornie. No ale jednak coś wartościowego jest tutaj dlatego warto cokolwiek o tej książce napisać. Są tutaj cztery opowiadania, pierwsze postapokalipsa „Czas apokalipsy”, drugie to rozważania typowo dotyczące historii Rosji „Władca mórz”, trzecie – kryminał „Feniks”, no i czwarte pt. „Nudny wieczór na Marsie” to science fiction. W sumie, jak na tego pisarza, dobrze i w miarę przystępnie napisane.


Co my tu mamy? Członkowie Międzynarodowej Stacji Badawczej Alfa Rex na Marsie mają przerwę w pracy z powodu złej pogody. A że trzeba jakoś zabić kosmiczną nudę, no żeby nie pojawiły się jakieś melancholie i jakieś głupie pomysły postanowiono, że wszyscy razem spędzą dzień i noc pewnie również. Wiemy, że ludzie grupowali się według wykonywanego fachu, każdy zajął swoje mieszkalne pomieszczenia. Tylko Chińczycy trzymali się razem, mieli zwyczaj wysyłać w kosmos szpiega, a także osobę partyjną, która dbała o sprawy doktrynalne uczestników misji kosmicznej. Szybko ekipa się zebrała i wzięli udział w konkursie. Stawka była: ten kto opowie najlepszą historię dostanie butelkę dobrej whisky, nikt nie wie skąd się wzięła. No to zaczęli.


Było kilka tych historii. Wszystkie ciekawe i niezwykle oryginalne, bo wszyscy uczestnicy z Alfa Rex to doświadczeni badacze i astronauci. Było opowiadanie o Merkurym, ktoś był już na Marsie, dobre jest o znalezieniu artefaktu, miecza, prawdopodobnie rzymskiego na księżycu. No ale opowiadanie jak jeden z opowiadających razem z Obcymi uratował Ziemię przed kosmicznym zagrożeniem rozbiło bank. Z tą butelką whisky to nie był fejk, po tych opowieściach wszystkich suszyło i trzeba było znaleźć nie tylko tą jedną butelkę alkoholu.


Jeden z rozdziałów ma tytuł „Marsjański Dekameron”, czyli nawiązanie do twórczości Boccaccia jest oczywiste. Ja bym dodał jeszcze opowiadanie Jarosława Grzędowicza „Buran wieje z tamtej strony” tam też w czasie wiatru zwanego buranem działy się dziwne rzeczy. Książka, zwłaszcza to opowiadanie, które wybrałem, jest ciekawa. Polecam.


sobota, 6 września 2025

Harry Harrison, Filmowy wehikuł czasu

 Harry Harrison, 


Filmowy wehikuł czasu


Wydawnictwo; Dom Wydawniczy Rebis

Data wydania: 2025 r.

ISBN;  9788383383385

liczba str.: 225

tytuł oryginału:  The Technicolor Time Machine

tłumaczenie: Andrzej Jankowski

kategoria; science fiction


recenzja opublikowana na lubimyczytac.pl: 

https://lubimyczytac.pl/ksiazka/5188135/filmowy-wehikul-czasu/opinia/92316



Trafiła w moje ręce nieco banalna książka dotycząca podróży w czasie, ma ona tytuł „Filmowy wehikuł czasu” ,której autorem jest Harry Harrison. Fabuła jest mało skomplikowana, zaczyna się od tego, że jakiejś wytwórni filmowej słupki rozliczeń finansowych nie zgadzają się. Zarząd doszedł do wniosku, że trzeba zrobić budżetowy film, który będzie hitem i wszystko wróci do pożądanej przez wszystkich pracowników firmy normy. Ktoś wykalkulował, że płacenie milionowych gaży aktorom z czołówki fabryki gwiazd może okazać się nietrafionym pomysłem. W dodatku kręcenie filmów historycznych, tu chodzi o wyczyny wikingów, w szczególności ich morska peregrynacja do Ameryki, oni ten ląd nazywali Winlandią, to nie są tanie rzeczy.. No i co padła idea. Wsiądźmy do wehikułu czasu, znajdźmy gości, którzy w filmie po prostu zagrają samych siebie i nie ma opcji nikt przecież lepiej tego nie zrobi. Zapłacimy im grosze, pewnie troszkę złota, może jakieś noże lub toporki ich zainteresują, może troszkę biżuterii i po temacie. Plan przeszedł: robimy to!


Wzięli się za robotę. Udał się transfer ludzi, sprzętu, żywości i co tam jeszcze trzeba w przeszłość prawie tysiąc lat wstecz. Wzięli się za robotę. O dziwo dało znaleźć się aktorów rekrutowanych wśród dzielnych wojowników, wikingów, którzy przez parę stuleci byli postrachem nie tylko Europy przecież. Tubylcy dali radę zrozumieć o co w ogóle chodzi z tymi ruchomymi obrazkami, że to jakaś odmiana sagi wojennej jakie śpiewali ich bardowie. Był symboliczny pierwszy klap i produkcja ruszyła. 


Potem kolejn sceny, akcja zaczęła się w Szkocji, a skończyła, już po drugiej stronie Atlantyku. Dla ekipy był to co najwyżej weekend wolnego, dla tubylców parę miesięcy żeglugi. Udało się wszystko ogarnąć, czas i miejsce lądowania tubylców ze średniowiecza na nowej ziemi. Scenariusz niezbyt skomplikowany, troszkę bitew, odrobina romansu, dramaty, tragedie, jakieś szczęśliwe chwile, typu wesela i inne plemienne integracje. Oczywiście miejscowi Indianie byli bardzo zachwyceni, malowali twarze na wszystkie możliwe kolory i trzeba było udowodnić, kto jest lepszy. Przelane litry krwi były oczywiście prawdziwe. Film został nakręcony, ekipa wróciła do XXI wieku liczyć dolary.


Koncept robienia filmu w średniowieczu na pewno jest ciekawy i pewnie oryginalny. Ale czy sensowny?  Nie ma przecież wątpliwości, że ci ludzie mieli styczność z naszą techniką; typu kamery, komputery, itd. Wynika z tego, że musiało mieć na nich wpływ. Flint i Weber, autorzy książek pt: „1632”, „1633”, „1634” , były to książki o podróży do XVII wieku udowadniali, że poziom intelektualny ludzi z przeszłości wcale nie jest mniejszy niż nas, po prostu ich zdaniem, ktoś ma więcej lub mniej szczęścia rodzić się w różnych epokach i związanych z tym realiami. Można dumać nad tym w tym kontekście, że kwestia dostępu do edukacji ma znaczenie. No ale załóżmy, że pisarze wzięli to pod uwagę i ta koncepcja trzyma się kupy. To wyobraźmy sobie, że w roztargnieniu parę wynalazków filmowcy pozostawili i tak drapieżny lud jak wikingowie wykorzystałby tą wiedzę w celach militarnych oczywiście. Zapewne nie trzeba mieć bogatej wyobraźni, żeby wiedzieć, że to byłoby ciekawe. Jakoś nie dało się doczytać w tej książce o efekcie motyla, czy paradoksie dziadka, co jest absolutnym kluczem, bez czego tego typu koncepcje praktycznie nie istnieją. Nie ma też o tym co sądzi przyszłość o tym, że nasi tak swobodnie sobie sobie lekceważą zagrożenia w majstrowaniu historią. Pewnie, że nie jest to niezbędne, ale przydatne, a tu co mamy, jakieś no future? Mimo moich zastrzeżeń uważam, że książkę warto przeczytać.