środa, 27 grudnia 2017

Greg Iles, W martwym śnie

 Greg Iles,





W martwym śnie 






Wydawnictwo: Albatros:
Data wydania: 2005 r.
ISBN: 8373591826
liczba str.432
tytuł oryginału: Dead sleep
tłumaczenie: Maria Frąc, Cezary Frąc
kategoria: thrillerr





( recenzja opublikowana na portalu lubimyczytac.pl:

http://lubimyczytac.pl/ksiazka/40040/w-martwym-snie/opinia/43549261#opinia43549261

)





Książka Grega Ilesa zatytułowana „W martwym śnie” to kryminalny thriller psychologiczny. Głównymi bohaterami oprócz, jak można się domyśleć służb, tutaj śledztwo prowadzi FBI, są artyści i to w środowisku malarzy i fotografów akcja się rozgrywa. Jordan Glass jest fotografem, dziennikarzem specjalizującym się w opisie wojen za pomocą zdjęć, które uzupełniają zawartość reportaży wojennych. Pewnego dnia Jordan trafia do muzeum sztuki w Honk Kongu i trafia na wystawę kolekcji „Śpiące kobiety” są to obrazy martwych nagich kobiet, niemal tuż po agonii, i widzi… samą siebie. Nie, nie spoko luzik, nie ma tu mowy zmartwychwstaniu, po prostu Jordan jest bliżniaczką Jane, obie z wyglądu są identyczne, acz pod względem charakterologicznym są z zupełnie innej bajki. Oczywiście nie ma potrzeby tu w recenzji robić studium charakterów Jane i Jordan, to czytelnik znajdzie w książce. Ważne w tym wszystkim jest to, że w tym momencie rozkręca się akcja. Jordan dosłownie stawia świat na głowie, żeby się dowiedzieć co przytrafiło się Jane. FBI przyjmuje to wyzwanie. Czytelnik ma okazję dowiedzieć się, że metaforyczną nitką do kłębka jest nitka dosłowna, czyli rodzaj drogiego, markowego, pędzla jakim namalowano 20 obrazów z serii „Śpiące kobiety”. Trop od samego początku prowadzi do Nowego Orleanu, skąd pochodzą wszystkie kobiety przedstawione na płótnach, a zaraz potem na artystyczną uczelnię Tulane w tym mieście. Mamy kilku malarzy i wysoce prawdopodobne jest, że wśród nich znajduje się sprawca. Czy sprawa zostanie rozwikłana?


Czytelnik ma okazję poznać od podszewki metody śledcze prowadzone przez FBI, w tym długie niekończące się przesłuchania mające na celu drobiazgowe rozpracowanie osób przesłuchiwanych. Dochodzenie do tego, do czego ci artyści, w tym wypadku zawód wykonywany osób podejrzanych, są zdolni i czy śledczy mają do czynienia z właściwą osobą, czyli seryjnym mordercą, gwałcicielem, mający potrzebę przedstawiania swoich dokonań na obrazach i jeszcze zarabiania na tym procederze milionów dolarów. Książka dłuży się tak samo jak to śledztwo. Niewątpliwie jest ciekawa pod kątem typowo psychologicznym jako pewne studium oprawcy i ofiar, którymi stały się te nietypowe modelki na obrazach. Czy Jordan znajdzie Jane? 


Książka jest nieco ponad przeciętna, jest warta zapoznania się z fabułą powieści. Polecam.

piątek, 15 grudnia 2017

Erich Segal, Absolwenci

 Erich Segal,




Absolwenci 



Wydawnictwo:  Podsiedlik -Reniowski  i S -ka
Data wydania: 1996 r. 
ISBN: 8370830994
liczba str.: 491
tytuł oryginału:  The Class
tłumaczenie: Jarosław Sokól
kategoria:: literatura współczesna




( recenzja opublikowana na portalu lubimyczytac.pl:

 http://lubimyczytac.pl/ksiazka/144939/absolwenci/opinia/43361168#opinia43361168   )   







„Absolwenci” to książka niezwykła napisana przez Ericha Segal’ a. Dotychczas miałem okazję przeczytać zachwycającą książkę „Akty wiary”, przy czytaniu kolejnej książki autora zawsze jest ryzyko czy pisarz utrzyma w kolejnych powieściach wysoko postawioną przez siebie poprzeczkę. Tak Segal to zrobił, a czytelnik ma okazję przekonać się, że jest pisarzem wybitnym. „Akty wiary” przesiąknięte były motywami żydowskimi, i tutaj motyw narodu wybranego też musiał zaistnieć. Mamy tu niezwykłą historię Jasona Gilberta, absolwenta Harwardu, amerykańskiego Żyda, który uważał się przede wszystkim za amerykanina, a jednak przedziwny splot wypadków spowodował, że wybrał się do Izraela, na stale się tam osiedlił i walczył w armii za ten kraj. Jednak z racji, że powojenne rany były wciąż żywe, to punkt widzenia Hitlera na sprawę Żydów miał znaczenie w tym sensie, że niezależnie od tego jak byłeś zasymilowany, czułeś się Holendrem, Niemcem, Amerykaninem, ale fakt, że byłeś Żydem był wystarczającym powodem, żeby wysłać Cię np. do Oświęcimia prosto do komór gazowych. Jason Gilbert też to odczuł, w czasie gdy nie przyjęto o do Yale, bo był Żydem, a w Harwardzie nie za bardzo go chcieli w tajnych stowarzyszeniach studenckich, mimo, że na studiach był wybitnym sportowcem. Czyli Jason Gilbert wybrał kraj w którym mógł być sobą, a nawet szedł na wojnę w obronie nowego dla niego kraju. Amos Oz kiedyś wypowiadał się w telewizji, że język nowohebrajski na nowo nadał tożsamości obywatelom Izraela. Jason Gilbert również się go nauczył po powrocie do kraju przodków. 


Oczywiście tych niesamowitych historii jest więcej, z pośród ponad tysiąca absolwentów rocznika 1958, rok ukończenia 4 letnich studiów licencjackich, autor wybrał kilku bohaterów. Pierwszym z nich był Danny Rossi, wybitny muzyk. Dalej mamy Teda Lambrosa, z pochodzenia greka, który interesował się filologią klasyczną, a więc antyczną greką i łaciną, zrobił potem ekscytującą karierę naukową. Z kolei George Keller, Węgier, uchodźca polityczny, trafił na polityczne areny rozgrywek w Białym Domu i jako doradca m. in. Henry’ego Kissingera realizował amerykańską politykę zagraniczną. Jego talent dostrzegł inny wybitny polityk Zbigniew Brzeziński, dzięki któremu George Keller mógł trafić na tak prestiżową uczelnię jak Harward i ją ukończyć, gdy trafił w 1956 r. do Stanów nie mówił nawet ani be ani me, po angielsku, znał za to biegle rosyjski, i studiował Prawo Radzieckie w Budapeszcie. Mamy jeszcze Andrew Eliota, którego dzienniki są częścią narracji tej całej opowieści. Andrew jest krewnym Georga Eliota i wielu innych Eliotów, absolwentów Harwardu, począwszy od XVIII wieku, po czasy współczesne. O tym też pisał pracę dyplomową, bo historia rodziny Eliotów zbiegła się z historią tej uczelni. W dorosłym życiu robił karierę w branży finansowej. Ta cała piątka bohaterów wliczając Jasona Gilberta, mieszkała na studiach od drugiego roku, w Domu Eliota, to coś w rodzaju akademika. 


Owszem ta książka jest o studiach, a także o losach absolwentów, pociągniętych aż do pierwszego jubileuszowego, 25 lat, zjazdu absolwentów, drugi, to 50 lat, ale też jest książką o życiu i przemijaniu. Życie ludzkie przemija, a uniwersytet trwa przez pokolenia, tak samo jak idea uniwersytetu i na tym polega głębia tego utworu literackiego. Warto poznać losy tych kilku bohaterów, ich sukcesy, porażki, zmaganie się z codziennością, i problemami jakie za sobą niesie. Także autor rozpisuje się o życiu rodzinnym, relacji z rodzicami, potem z kobietami, żonami, dziećmi, motyw służby wojskowej też się pojawia, Gilbert służył w armii USA i Izraelskiej. Oczywiście motywem są też pieniądze, ten 58 rocznik w roku 1983 zebrał 8, 6 miliona dolarów i przekazał je uczelni, którą ukończyli, wiec niewątpliwie byli ludźmi majętnymi. 


Struktura książki jest podzielona na dwie części. Najpierw mamy pierwszą część, czyli życie studencie, czyli nauka, imprezy, panny, mecze sportowe, najbardziej ekscytowała studentów i absolwentów rywalizacja w futbolu amerykańskim Harward –Yale. Oczywiście im lepsze wyniki drużyn sportowych tym chęć przekazywania funduszy na rzecz uczelni przez absolwentów większa. Studia teoretycznie nie były takie trudne, ubyło po drodze raptem 10 %, ale to wynik pierwszorzędnej selekcji prowadzonej przez uniwersytet, więc te 10 %, to coś w rodzaju błędu w Matriksie. Ciekawe, że te analizy były tak drobiazgowe, że z góry było wiadomo jakie kto będzie miał oceny, czyli znany był z góry potencjał intelektualny studentów. Byli tacy wśród tych co sobie nie poradzili, którzy popełnili samobójstwa lub trafili do zakładów psychiatrycznych, ciekawe czy to też było wkalkulowane w te tego typu analizy? Pewnie tak bo z założenia absolwentami Harwardu musieli być najlepsi z najlepszych. Byli to ludzie ambitni, ich ambicja była podbudowania osiągnieciami w szkołach średnich. Istnieje jeden mały detal, nr. 1 mogła być tylko jedna z tych ponad tysiąca osób i to dla wszystkich było wysoce frustrujące. Nawet sami studenci o sobie mówili, że normalni, to oni na pewno nie są. Czy to jest wkalkulowane w bycie geniuszem? I jaka jest tego cena? Tego typu irytująco prowokacyjne pytania zdaje się zadawać autor. 


Druga część to życie dorosłe i pokazanie przez Segala procesu jak to młodzi idealiści opuszczające mury uczelni zmagający się z burzami życiowymi przekształcają się w pragmatyków nastawionych na robienie kariery i zarabianie pieniędzy. A po zdobyciu pozycji i osiągnieciu w życiu co się da pora wybrać się na tamten świat. Jednym z pierwszych absolwentów 58 rocznika był Jason Gilbert, potem George Keller i wyliczanka tego dance macabre się zaczęła… 


Oczywiście głębia takiej powieści jak ta polega na tym, że trudno ją uchwycić i przekazać na raptem paru stronach takiej recenzji jak ta. Jak sądzę interpretacji tej książki jest tyle co jej czytelników, bowiem każdy znajdzie coś dla siebie i każdy z czytelników będzie patrzył przez pryzmat własnych doświadczeń życiowych, światopoglądów, przekonań religijnych, lub ich braku, itd. Dla każdego z czytelników pewne akcenty będą mniej lub bardziej istotne. Myślę jednak, że dla każdego z nas czytelników tej książki ważne jest to, że mieliśmy niebywałe szczęście ją przeczytać, bo to jest kawał naprawdę dobrej literatury, i to by nas połączyło i chcielibyśmy o tej książce rozmawiać, tego typu dyskurs, rozmowa o książkach mnie osobiście fascynuje. Lubię o książkach rozmawiać i dowiadywać się co ludzie widzą w książkach które czytałem, bądź nie czytałem. Pisanie recenzji też jest rodzajem prowadzenia dialogu. Ja piszę i mam nadzieję, że przekonałem kogoś z was moi drodzy czytelnicy do przeczytania tej książki. 


Książka jest wybitna. Warto ją przeczytać.

czwartek, 7 grudnia 2017

Robert Silverberg, Góry Majipooru

Robert Silverberg, 







Góry Majipooru






cykl: Kroniki Majipooru, t. 4




Wydawnictwo: Prószyński i S - ka
Data wydania: 1998 r. .
ISBN: 8371808275
liczba str.:152
tytuł oryginału:  The Mountain of Majipoor
tłumaczenie: Krzysztof Sokołowski
kategoria: science fiction 

 


( recenzja opublikowana na portalu lubimyczytac.pl:

http://lubimyczytac.pl/ksiazka/55198/gory-majipooru/opinia/43318990#opinia43318990   )                  






Tym razem, w kolejnym tomie „Kronik Majipooru” zatytułowanym „Góry Majipooru” Robert Silverberg zafundował czytelnikom podróż na dach Majipooru, czyli w góry gdzieś na północy w pobliżu prowincji Kyntor. Chociaż planeta jest jedna to jest ona tak zróżnicowana pod katem klimatycznym, że jej opis wystarczyłby na dziesiątki planet gdyby autor miał zamiar rozstrzelić akcję powieści gdzieś po całym kosmosie. Atak mamy tylko jeden wielki Majipoor, ale za to niebywale fascynujący. Te rozważania, przypominające refleksje geohistoryczne Fernanda Braudela, są niebywale fascynujące, bo jest tutaj mowa zarówno o klimacie, jak i warunkach naturalnych w jakich swoją społeczność utworzyli najpierw Metamorfowie, a potem przybyli ludzie ze Starej Ziemi oraz inni nieludzie, inteligentne stworzenia z wielu innych planet. No i razem stworzyli wspólną cywilizacje majipoorską. Jak my czytelnicy dowiedzieliśmy się za czasów pontifexa Valentine’a i koronala Hissune pełnię praw otrzymali również Metamorfowie, a ich królowa Danipur została obwołana piątą potęgą Majipooru. Widać autor miał zamiar przekonać czytelników, że to się powiodło i ten system działa sprawnie wyprzedzając akcje tej powieści 5 stuleci do przodu.
Akcja toczy się za panowania koronala Ambinole’a, jednak jak się okazało gdzieś w północnych górach zadomowili się jacyś maruderzy, którzy wolą żyć swoim życiem, z punktu widzenia cywilizowanych ras planety są po prostu dzikusami. Gdzieś w Othrinorze, jednym z pasm górskich dalekiej północy, od tysięcy lat istnieje tajemnicza ludzka społeczność, prowadząca na pół osiadły na pół koczownicy tryb życia zajmująca się zbieractwem i polowaniem. Co ciekawe istnieją w okolicznych górach dzicy Metamorfowie, uciekinierzy z pogromu jaki zafundował tej rasie lord Stiamont 8500 lat temu. Te plemię uciekło w góry i przetrwało w trudnych warunkach. O tym wszystkim pewnie długo by się nikt nie dowiedział gdyby nie zaginiona ekspedycja naukowców poszukująca szczątek Smoków Lądowych, oczywiście doszukali się oni ewolucyjnych podobieństw do żyjących Smoków Morskich. Naukowcy zostali porwani przez ludzkie plemię Othrinorskie i są tam przetrzymywani.

 

I tu pojawia się główny bohater opowieści książę Harpirias z Muldemar, czyli wysoki urzędnik Góry Zamkowej, bowiem każdy książę był rycerzem kandydatem. W teorii i w praktyce książęta rekrutowali się z kilku, może kilkunastu rodzin arystokratycznych, jednak, żeby uzyskać tytuł rycerza kandydata musieli oni przejść coś w rodzaju szkolenia, z jednej strony musieli uzyskać wszechstronne wykształcenie, niezbędne w pełnieniu funkcji koronala lub służąc koronalowi i obejmując wysokie urzędy. Musieli się też wykazać umiejętnością wykorzystywania siły fizycznej przydatnej na wojnie, chociaż akurat te na Majiporze wybuchały rzadko, niemniej musieli posiadać pewne kwalifikacje, żeby dowodzić wojskiem w konfliktach zbrojnych. Harpirias popadł w niełaskę u koronala, bo zabił rzadkie zwierzę na polowaniu będące własnością jednego z wpływowych książąt, karą było usunięcie ze wspaniałej Góry Zamkowej, został zesłany do Ni Moja, gdzie był średniej rangi urzędnikiem. Jednak koledzy książęta z Góry Zamkowej o nim nie zapomnieli wystarali się, żeby Harpirias miał okazję się zrehabilitować i w chwale wrócić na Górę Zamkową. Była to misja na północ w odległe wysokie góry, gdzie nawet latem pada śnieg. Harpirias przyzwyczajony do wiosny Zamkowej Góry i do upałów panujących w Ni Moja wcale nie był zachwycony, że wysyłają go na jakąś Syberię, żeby uskuteczniać dyplomatyczne konwersację z dzikusami, którzy oczywiście powszechnego języka majiporskiego nie znają. Jednak ktoś tej misji specjalnej podjąć się musiał. 

 

Harpirias wyruszył, po długiej wędrówce, on, metamorf tłumacz Korinaam i ochrona około dwudziestu łącznie, skandarów i ghayrogów. Ta misja właściwie była niemożliwa do wykonania, bo z królem plemienia Toikellą trudno się było porozumieć, no i zwyczaje plemienia też były zupełnie inne i niezrozumiałe. Jednak powoli dochodziło do przełamywania lodów. Harpirias  poznaje również jedna z córek króla Ivlę, najpierw doszło do wymuszonego przed władcę zbliżenia seksualnego miedzy nimi, do kolejnych nikt nie musiał ich zmuszać, a później obydwoje również zaprzyjaźnili się i na tyle ile to możliwe komunikowali się ze sobą. W między czasie doszło do konfliktu plemienia z dzikimi metamorfami. Harpirias postanowił pomóc królowi Toinkelii w pozbyciu się wroga, który uprzykrza życie. Czy ta wojna zostanie wygrana a wróg przepędzony? Czy naukowcy zostaną uwolnieni i wszyscy goście Toinkelii wrócą do cywilizowanych ziem Majipooru? Czy obydwie strony będą zadowoleni z zawartego sojuszu, co było jednym z elementów misji dyplomatycznej Harpirusa?

 

Książka dalej pozwala czytelnikowi wczuwać się w klimat Majipooru i poznawać jeszcze lepiej wielką planetę. Warto ja przeczytać, chociaż jest cieńsza od dotychczas przeczytanych tomów i sprowadza się tylko do tej jednej opowieści Harpiriasa, to jednak niewątpliwie warto ją poznać. Zdecydowanie polecam.

środa, 6 grudnia 2017

Aleksandra Duncan, Ocalona

 Aleksandra Duncan,




Ocalona




cykl: Ocalona, t. 1 


Wydawnictwo; Ya!
Data wydania: 2013 r. 
ISBN: 9788328021334
liczba str.: 460
tytuł oryginału:  Salvage
tłumaczenie: Janusz Maćczak 
kategoria: science fiction 



( recenzja opublikowana na portalu lubimyczytac.pl:

 http://lubimyczytac.pl/ksiazka/260374/ocalona/opinia/43255343#opinia43255343   )    


 


 





„Ocalona” Aleksandry Duncan to właściwie książka młodzieżowa w jakiś sposób nawiązująca do „Igrzysk śmierci” Suzanne Collins, jednak warta jest przeczytania, bowiem jest książką niezwykłą. Podobne motywy widać w klasyku sf „Powrót z gwiazd” Stanisława Lema, no i ”Mars” Rafała Kosika. Co do nawiązań do „Igrzysk śmierci" sprawa jest właściwie jasna. Podobieństwo Awy Parastraty do Katniss Ewerdeen jest bardzo duże. Bohaterka wykreowana przez Suzanne Collins pochodziła z prowincji i przeżyła cywilizacyjny szok gdy trafiła do stołecznego Kapitolu. Natomiast bohaterka Aleksandry Duncan urodziła się w przestrzeni kosmicznej na kupieckim statku handlowym Parastrata i przeżyła jeszcze większy szok cywilizacyjny, gdy trafiła na Ziemię, bowiem najprawdopodobniej warunki kosmiczne, przebywanie w nich ludzkości od kilku kilkunastu pokoleń sprawia, że praktycznie tworzy się nowa rasa ludzka i to prawdopodobnie niezależnie od etnicznego pochodzenia na Ziemi. Jedna i druga za pośrednictwem młodzieńczej wrażliwości, obydwie młode kobiety mają po 16 lat, widzą system nierówności społecznych i to jest niemal kluczowe w ich opowieściach. U Lema główny bohater po wielu latach wrócił na Ziemię, obserwując zmiany cywilizacyjne, na ojczystej Ziemi minęło kupę czasu, tymczasem główny bohater postarzał się o raptem parę lat. U Kosika mamy Marsjan pochodzących z Ziemi, którzy po dwustu latach nieudanej kolonizacji czerwonej planety zmuszeni są do powrotu na Ziemię, no i pojawia się to samo, co u Aleksandry Duncan, pytanie czy oni jeszcze są Ziemianami?


Jak można się domyśleć mamy tutaj bliżej nieokreśloną przyszłość. Ziemia się zmieniła na skutek zmian klimatycznych, cześć mieszkańców przeludnionego globu musiało udać się w kosmos, tam szukać szczęścia, tym sposobem pojawiły się pokolenia urodzone na statkach kosmicznych, co wykreowało zmiany mentalnościowe na skutek przewartościowań w strukturach społecznych, na Parustratu jest dość rygorystyczna, przypominająca świat islamu, rządzą mężczyźni, i to oni przeprowadzają transakcje handlowe z Ziemia i innymi statkami, są też wykształceni, kobietom wykształcenie nie jest do niczego potrzebne maja rodzić dzieci i zajmować się tzw. „domowymi” sprawami społeczności statku kosmicznego. Głowna bohaterka Ava nie potrafi czytać, bo z założenia miała spędzić życie na statku swoim lub później męża. No ale jednak...
Ava dowiedziała się, że znaleziono jej męża na statku Ether, to była transakcja handlowa. Ona myślała, że ma być nim młody 19 latek Luck, jednak obydwoje się pomylili w tej materii, mężem miał być ojciec Lucka, i zostali przyłapani na miłosnych igraszkach. To była wielka zbrodnia! Nawet w systemie bardziej liberalnym panującym na Ether. Siostra Lucka Soli pracowała w ekipach naprawczych, co na Parustatu było nie do pomyślenia. Ava została przez swoich z Parustatu skazana na śmierć, czyli wyrzucenie w próżnię kosmiczną. Jednak obydwa statki stacjonowały na Ziemi i Ava zdołała zawczasu zniknąć i tu zaczyna się jej ziemska odysea.


Po ucieczce na Ziemię trafia w kilka miejsc. Najpierw całkiem przyzwoicie na Gyrę, jedną z śmieciowych wysp. Tak to prawda, nie ma się z czego śmiać, bowiem takowe istnieją już dzisiaj a za kilkaset lat będą wystarczająco duże, że mieszkańcy zatopionych wysp spokojnie znajdą na nich swoje miejsce do życia jak prorokuje Aleksandra Duncan. Zaopiekowała się nią Perpetua, pozwoliła jej dojść do siebie, do zdrowia, przyzwyczaić się do ziemskiej grawitacji i pomogła znaleźć pierwszą robotę. Niebawem Perpetua ginie w wypadku. Ava wraz z Miyole, córką Perpetue trafia do Mumbaju w Indiach, szuka krewnej dr. Sorayę Hertz. Na razie jednak trafia do Saltu, dzielnicy mumbajskiej biedoty, przy pomocy Rashida radzi sobie jak może. Potem w końcu postanawia swoją modrie, cokolwiek to ma oznaczać, Sorayę Hertz. Ta postanawia pomóc zarówno Avie jak i Miyoli. Ta druga okazuje się geniuszem i wróżą jej karierę akademicką. Natomiast Ava musi nadrobić zaległości w nauce. Można powiedzieć, że swoim przystosowaniem do zmiany w życiu jaką przeszła odniosła sukces. Za każdym razem stając na rozdrożach co robić dalej. Czy będzie miała możliwość wrócić do domu, w kosmos? I dalej, jaką drogą podąży?


Książka jest interesująca. Autorka wykreowała intrygującą wizję przyszłości na Ziemi i w kosmosie. Warto książkę przeczytać. Polecam.

sobota, 2 grudnia 2017

Robert Silverberg, Valentine Pontifex


 Robert Silverberg, 





Valentine Pontifex 




cykl: Kroniki Majipooru, t. 3  



Wydawnictwo: Solaris

Data wydania: 2009

ISBN: 9788375900194

liczba str.: 456

tytuł oryginału: Valentine Pontifex 

tłumaczenie: Krzysztof Sokołowski

kategoria: science fiction 



( recenzja opublikowana na portalu lubimyczytac.pl:

 http://lubimyczytac.pl/ksiazka/55066/valentine-pontifex/opinia/43082251#opinia43082251    )    

 




 



Kontynuuję literacką podróż na fikcyjną, odległą gdzieś w kosmosie, wielką planetę Majipoor, wykreowaną przez Roberta Silverberga na kartach cyklu „Kroniki Majipooru”. Teraz przyszła pora na kolejną, trzecią część cyklu pt. „Valentine Pontifex”. Jak sugeruje tytuł mamy dominujący motyw przygód lorda Valentine’a, który zostaje pontifexem. Właściwie jest nim praktycznie od samego początku królewskich rządów, bowiem stary Tyeveras będący pontifeksem od kilkudziesięciu lat jest właściwie niezdolny do sprawowania swojej funkcji. Gdy objął tą funkcje po abdykacji z funkcji koronala, żeby zostać kolejnym pontifexem, jak w przypadku wszystkich jego poprzedników, był już człowiekiem bardzo starym. Tyevers  jest pontifexem bardzo długo ponieważ jest podtrzymywany sztucznie przy życiu za pośrednictwem skomplikowanych urządzeń medycznych. Przypomina, to, że żyje w szklanej bańce. Coś podobnego pojawia się u Krzysztofa Piskorskiego „Czterdzieści i cztery”, gdzie w jednej z historii alternatywnych podtrzymywano sztucznie przy życiu Napoleona Bonaparte i właściwie od dawna to nie on rządził krajem. Tyeveras mimo wszystko był świadomy i od dawna upominał się, żeby dali mu umrzeć. Coś takiego wyspekulował z kolei Philip K. Dick w książce „Ubik” tam ludzie teoretycznie zmarli żyli w stanie tzw. półżycia. Nieboszczyków przechowywano w moratoriach, gdzie można było spokojnie z nimi rozmawiać, bo jaźń ludzi zmarłych funkcjonowała sprawnie na pełnych obrotach przez wiele lat, zanim doszło do zaniku  ich półżycia, czyli  ponownej śmierci. Tak też jest u Silverberga z pontifexem Tyeversem, który jest w  takim stanie półżycia, ani żyje, ani nie żyje.  A koronalowi Valentinowi nie spieszy się, bo po prostu mu dobrze w Górze Zamkowej, której wierzchołek jest praktycznie w kosmosie 50 km nad ziemią Majipooru. Panuje tam wieczna wiosna, bo dbają o to starożytne wyrafinowane technicznie machiny. W końcu jest jeszcze stosunkowo młody i jakoś nie chce mu się dać zamknąć się w Labiryncie, czyli z kolei gdzieś głęboko pod ziemią. Tym bardziej, że musi się zmierzyć z niespotykanym kryzysem w dziejach planety, bo jak się okazało Zmiennokształtni, ponownie zbuntowali się po 8 tysiącach lat, kiedy zmiażdżył ich orężem i ogniem koronal lord Stiamont. Ambitny  książę Metamorfów  Faraataa pragnie by ludzie i inni obcy z Majipooru wynieśli się do diabła i nie cofnie się przed niczym, żeby ten cel osiągnąć i planetą rządzili jak za dawnych lat Zmiennokształtni, którzy uchodzą za jedną z najstarszych ras inteligentnych w kosmosie. Problem w tym, że na Majipoorze, żyje 20 miliardów ludzi i innych nieludzi, czyli obcych z innych planet. Taki exodus byłby czymś niespotykanym w kosmosie zapewne. W drugiej części dowiedzieliśmy się, że na planecie panuje niebywała tolerancja, tyle, że nie dotyczyła ona dotychczasowych gospodarzy planety, Metamorfów, którzy przegrywali wojny i byli spychani do rezerwatów lub do dzikich lasów. Metamorfami rządzi w tym czasie królowa Danipur, ona była skłonna do ustępstw byle trafiło się koronala, który zechce z Metamorfami rozmawiać. I to się zdarzyło dopiero po 14 tysiącach lat, kiedy władzę objął lord Valentine, który wykazując się niebywałą wrażliwością myślał o tym, że poprawa losów Metamorfów jest w interesie wszystkich mieszkańców Majipooru. Zamach stanu jaki mieliśmy w pierwszym tomie był tylko preludium do tego co się wydarzyło tutaj w tomie trzecim. Zaczęło się od plag, które zniszczyły plony, na efekty długo nie trzeba było czekać, klęska głodu się rozszerzała i wszystkie potęgi Majipooru przez długi czas były bezradne. Dopiero gdy uświadomiono sobie, że to jest wojna podjęto środki zaradcze. Zakończenia można się domyślać, wiele więcej zdradzać tu nie można, bo tylko przeczytawszy trzeci tom „Kronik Majiporu” można zrozumieć wyjątkowość Valentine'a, koronala, później pontifexa. Jedni uważali go za świętego, inni w najlepszym wypadku twierdzili, że jest dziwny, a jeszcze inni, że jest tchórzem. Niewątpliwie jest postacią nietuzinkową, także dlatego, że wykombinował, że na te trudne czasy będzie potrzebny ktoś taki jak Hissune, który pochodząc z nizin społecznych labiryntu będzie lepiej rozumiał mieszkańców Majipooru niż dotychczasowi książęta Góry Zamkowej, a to w tych trudnych czasach było sprawą kluczową. Czy pontifex Valentine i koronal Hissune sprostają zadaniu i uratują planetę praktycznie przed zagładą?


Tak, tak, to nie przypadek, że słowo zagłada się pojawiło, bowiem takie zagrożenie stworzyli Metamorfowie, Ni Moja i inne piękne miasta planety w niebywale szybkim czasie obróciły się w ruiny w sensie dosłownym, a to tylko symbol, bo przecież chodzi o mieszkańców miast, którzy przeżyli gehennę, najpierw szybko galopowała inflacja, bo nawet na wojnie ktoś musiał dobrze zarobić, a potem z kompletnym brakiem dostaw żywności. Czyli mamy w pewnym sensie podobnie jak w serii „Uniwersum Diuna” Franka i Briana Herbertów, ojca i syna, z eschatologiczną koncepcją końca czasów. Kres Majipooru był bliski, gdyby ambitny i zły Faraataa zdołał wypuścić wszystkie niebezpieczne stworzenia, efekt genetycznych eksperymentów, niebywałą broń biologiczną z planety nic by nie zostało i nawet Metamorfowie nie mieli by z tego żadnych korzyści, bo razem z innymi 20 miliardami mieszkańców musieliby ją opuścić. Jest to specyficzne ostrzeżenie nawiązujące do literatury typowo postapokaliptycznej, że jeżeli się posiada broń, która może spowodować zagładę planety, to lepiej jej użycie przemyśleć milion razy zanim naciśnie się pewien przycisk z czarnej walizki. Na koncepcjach końcu czasów motywy typowo religijne się nie kończą. Majipoorczycy mają boginię, którą zapewne uznają wszystkie rasy planety. Ale swoich bogów mają Metamorfowie, są nimi smoki morskie, które wtedy kiedy to jest konieczne potrafią wpływać na historie Majipooru. Czy tak wydarzy się również teraz w obliczu kryzysu mogącego zniszczyć planetę? 


Przy okazji główkowania na temat refleksji typowo filologicznych mamy informacje, że mieszkańcy Majipooru posługują się językiem majipoorskim, a więc jest to zapewne jakaś ewolucja języków ziemskich oraz języków pozaziemskich. Ciekawe jak ta lingwistyczna wymiana kulturowa przebiegała? Niewątpliwie jej efekt jest wiadomy. Mieszkańcy Majipooru stworzyli nową, oryginalną społeczność. Na pewno nie jest społecznością idealną, bo wojny, kryzysy gospodarcze, i wszelkie inne problemy są jak wszędzie w całym kosmosie. Struktura społeczna też jest interesująca, z każdym tomem czytelnik dowiaduje się coraz więcej. Przypomina to ziemskie średniowiecze, przypominające strukturę feudalną, chodź też nie do końca, funkcjonuje wynalazczość i produkcja dóbr materialnych, także na wysokim poziomie. Co prawda spora część tych wynalazków uchodzi za pamiątkę złotej starożytności czyli tych lepszych czasów, ale znowu nie przesadzajmy, zarówno rejestr dusz z labiryntu działa dobrze przez tysiąclecia, jak i urządzenia klimatyczne na Górze Zamkowej również. Wniosek jest jeden szkolenie kadr inżynierskich funkcjonuje na Majipoorze sprawnie. Silverberga interesuje rolnictwo, mamy tu chociażby refleksję na temat GMO, czyli zmodyfikowanej genetycznie żywności, autor zaleca w tej materii wysoko posuniętą ostrożność. 


Czyli podsumowując, podjęta przez autora całościowego spojrzenia na tą planetę, również pod katem zagadnień typowo gospodarczych jest niewątpliwie bezprecedensowa. A wszystko to robi w sposób zaskakujący, czytelnika ten literacki Majipoor wciąga niesamowicie, świadczy to o wybitnym kunszcie literackim autora. Swoją drogą dowiemy się pewnie przy okazji jak odbywa się kontakt z innymi planetami w kosmosie. Bo chodź można odnieść łudzące wrażenie, że Majipoor z jakiegoś powodu jest odizolowany, to jednak tak nie jest. Valentine w pierwszym tomie poznał nowego przybysza z kosmosu, nawet jego ekipa wyrwała go z rąk Metamorfów ratując mu tym samym życie, czyli skądś się wziął na prowincji Majipooru jaką był las Metamorfów? Jest też informacja o bibliotece Góry Zamkowej, że ma ona w posiadaniu woluminy wydane w całym kosmosie, tzn. że skądś się one tam wzięły? Autor te wszystkie informacje dotyczące funkcjonowania Majipooru dawkuje stopniowo rozbudzając niesamowicie ciekawość swoich czytelników. Niewątpliwie, powtarzam się, wiem, to jest wybitna maestria literacka Silverberga.


Książka jest po prostu fascynująca. Zdecydowanie polecam
.

wtorek, 28 listopada 2017

Magdalena Niedźwiedzka, Królewska heretyczka

 Magdalena Niedźwiedzka,






Królewska heretyczka 






Wydawnictwo: Prószyński i S -ka
Data wydania: 2016 r. .
ISBN:  9788380694248
liczba str.: 912
tytuł oryginału: -------
tłumaczenie: -------------
kategoria: powieść historyczna 

 



( recenzja opublikowana na portalu lubimyczytac.pl:

 http://lubimyczytac.pl/ksiazka/312381/krolewska-heretyczka/opinia/42935012#opinia42935012  )            

 


  







Z ciekawości wytargałem z bibliotecznej półki książkę Magdaleny Niedźwiedzkiej zatytułowaną „Królewska heretyczka” jest to powieść historyczna dotycząca panowania w Wielkiej Brytanii królowej z dynastii Turdorów Elżbiety I Wielkiej. Zapewne autorka nawiązuje tym samym do Philipy Gregory, pisarki, która w swoich powieściach zajmuje się dynastia Tudorów właśnie. Niestety nie będę tu się wczuwał w spekulacje na ile te nawiązania są interesujące, ponieważ jeszcze nie miałem okazji, chęci, na te książki trafiać. Ale sam fakt warto odnotować. Książka zależy jak na nią spojrzeć, w specyfice swojego gatunku, jako coś w rodzaju romantycznej powieści historycznej zapewne jest świetna. Widać, że autorka świetnie operuje warsztatem literackim, niewątpliwie zna brytyjskie realia, w tym także historię wysp i to autorka niewątpliwie wykorzystuje. Jednak jeśli czytelnik ma zamiar dowiedzieć się czegoś naprawdę nowego i ciekawego, to tutaj szans ma stosunkowo niewiele. W opisywaniu historii Anglii i nie tylko mistrzostwem świata wykazał się Neal Stephenson w swoim „Cyklu Barokowym”. Gdzie autor rewelacyjnie opisał realia epoki, jej klimatu, dyskursu intelektualnego, itp. Niemniej jednak nie uważam czytania „Królewskiej heretyczki” za czas stracony. Autorka w sposób ciekawy realizuje swoje zadania opisania dworu królewskiego królowej Elżbiety, w tym oddania mentalności monarchini i jej otoczenia.


Mamy opisany wieloletni romans Elżbiety I z Robertem Dudleyem, którego ona ceniła, reszta zarówno dworu królowej jak i kolegów Roberta, arystokratów go nie ceniła. Uważali, że ktoś taki jak Robert nie zasługuje na względy królowej, zapewne uważając, że w kraju są lepsi. Jednak królowa uparcie trzymała się swojego zdania, Roberta Dudleya niewątpliwie to frustrowało, ale robił swoje z zapałem walczył o względy królowej. Fakt tą relacje można uznać za co najmniej dziwną, ale tacy oni byli, każdy monarcha w kwestiach miłosnych w jakiś sposób jest ograniczony, bo pewne konwenanse, których Elżbieta i tak złamała bez liku, nakazują kreowanie małżeństw politycznych. W przypadku Elżbiety ona śpieszyła się powoli, bo nie chciała oddawać pełni władzy jako monarchini i podporządkowywać się potencjalnemu mężowi. Negocjacje w kwestiach matrymonialnych z innymi dworami były prowadzone, ale bez rezultatu. Czyli podsumowując autorkę interesowało to co robią ówcześni celebryci, i jaki to ma wpływ na życie zwykłych ludzi. Gazet bulwarowych wtedy nie było, jednak ludzie jakoś sobie radzili i zdobywali informacje co też tam na dworze Elżbiety się dzieje. Niewątpliwie źródłem informacji bywali dworzanie, którzy obcując z królową na co dzień mieli o czym opowiadać znajomym i nie tylko. 


Oczywiście jak na powieść historyczną przystało mamy tutaj bohaterów fikcyjnych, są to niektórzy dworzanie, zwykli londyńczycy, i kilka innych postaci. Najbardziej ciekawą postacią jest Philip Sierota, aktor, autor sztuki o kobiecie bardzo podobnej do Elżbiety. Pisał ją na zlecenie królowej. Czy sposób przedstawienia królowej w sztuce jak ją w końcu napisze spodoba się monarchini? Philip był protegowanym, później jak się okazało również krewnym Roberta Dudleya. Popadał w różne kłopoty, próbując na przykład zbadać jak to było ze śmiercią Amy, żony Roberta Dudleya. Nie wszystkim wyjaśnienie tej sprawy leżało widać na rękę. Czyli niewątpliwie mamy tutaj w tle szereg intryg dworskich, w których sam Philip był uwikłany. Dostał on również zlecenie, od zagranicznych mocodawców, katolików, zabicia królowej heretyczki? Odpowiedź znamy z historii, że wcale mu się nie śpieszyło. Postać niewątpliwie ciekawa. 


W książce na ile to było konieczne pojawia się wielka polityka, rozmowy Elżbiety z ambasadorami innych krajów, ocena sytuacji politycznej w Europie II połowy XVI w., rozważania dotyczące zbliżającej się wojny z Hiszpanią, o de facto panowanie na morzach, co miało kluczowe znaczenie dla budowy wielkiego imperium brytyjskiego, bowiem epoka kolonialna zaczyna powoli wchodzić w decydującą fazę, a to zadecyduje o geopolityce na kilka kolejnych stuleci. Królowa wysyłała korsarzy królewskich, czyli legalnych piratów, ich działalność była o tyle znacząca, że wzbogacała skarbiec królewski. A to dla interesu kraju było bardzo ważne, bo budowało gospodarczą pozycję Anglii. Z tego też powodu królowa nie decydowała o wojnach póki dobrze nie policzyła publicznego grosza, bo każda wojna to wydatki, śmierć ludzi, a to niesie za sobą ryzyko. Oczywiście w wypadku wygranej ono się kalkuluje, no ale losów wojny nikt nie jest w stanie do końca przewidzieć. I tu autorka przekonuje nas, że królowa Elżbieta była dobrym politykiem, chodź często była przez swoich rodaków niedoceniana, bo była kobietą i stąd naciski, żeby znalazła sobie męża. Ona jednak postawiła na swoim i coś panom parlamentu chciała udowodnić. To niewątpliwie pokazuje jej silny, niezłomny charakter, wręcz upór w dążeniu do swoich celów i realizowania ich. Tak wykreowana przez autorkę psychologia wielkiej monarchini jest ciekawa. 


Książka jest dobra. Warto przeczytać. Polecam

piątek, 17 listopada 2017

Robert Silverberg, Kroniki Majipooru

 Robert Silverberg,




Kroniki Majipooru 




cykl: Kroniki Majipooru, t. 2  




Wydawnictwo: Solaris
Data wydania: 2009 r. 
ISBN: 9788375900187
liczba str.: 384
tytuł oryginału: Majipoor chronicles
tłumaczenie: Krzysztof Sokołowski 
kategoria: science fiction 



 

( recenzja opublikowana na portalu lubimyczytac.pl:

http://lubimyczytac.pl/ksiazka/28602/kroniki-majipooru/opinia/42673263#opinia42673263  )                               

 



Przeczytałem drugi tom cyklu „Kroniki Majipooru” , i jest on o tyle nietypowy, że w praktyce mamy do czynienia tutaj ze zbiorem opowiadań. Ciągłość zdarzeń jest zachowana, ale jest ona na tyle mało istotna, że nie ma większego znaczenia. Po prostu jest i tyle. Hiisune, który pracuje w labiryncie pontifexa poznaliśmy już w pierwszym tomie, kiedy oprowadzał koronala Valentine’a po podziemiach labiryntu, kiedy ten zmierzał do pontifexa, żeby uznał go, odmienionego Valentine’a, za prawowitego władzę Majipooru. Tutaj Hiisune po kilku latach jest urzędnikiem niskiego szczebla w labiryncie. Wykorzystuje swój urząd do korzystania z pomieszczenia, w którym znajduje się urządzenie zwane Rejestrem dusz. Są  w nim, oprócz samego urządzenia, pewnie jakiegoś superkomputera,  czyli odtwarzacza, zawarte na nośnikach przypominających płyty CD lub DVD na których są zgrane przeżycia miliardów mieszkańców Majipooru na przestrzeni kilku tysięcy lat. Dane, czyli myśli są aktualizowane co 10 lat. Nawet trudno sobie to wyobrazić wielkość tego bezprecedensowego przedsięwzięcia.  Chociażby tego, że ktoś przez kilka tysięcy lat dba o to, żeby dane systematycznie wpływały, no i dba o obsługę tego sprzętu. No bo przecież niewątpliwie jest to wysoko wyspecjalizowana technologia, bo i zgranie myśli w taki sposób, żeby odbiorca był, przez godzinę lub dwie, tą postacią, i przeżywał zarówno wewnętrznie, czyli psychologicznie, jak i zewnętrznie, czyli po prostu użytkownik zwiedza te miejsca i uczestniczy w wydarzeniach z przeszłości, również historycznych, jakie przeżywała konkretna postać, której plik, czy płytę z danymi użytkownik akurat odtwarzał. Niewątpliwie fascynujący koncept. Dla nas czytelników jest okazja do poznania jedenastu historii jedenastu bohaterów, którzy żyli na przestrzeni kilku tysięcy lat. Tym samym poznajemy wyrywkowo historię Majipooru, tej wielkiej, niesamowitej planety. Czytelnik przekonuje się, że Silverberga interesuje mentalność zwykłych ludzi, bywa, że stają się niezwykłymi, i takich też spotykamy na kartach książki. Na całe szczęście zresztą. Historycy nieklasyczni z francuskiej szkoły Annales wychodzą z założenia, że historię powinno się opisywać całościowo w trzech zasadniczych kontekstach: politycznym, intelektualnym, materialnym. Widać do tworzenia koncepcji fantastycznych również to się odnosi i tu niewątpliwie mamy te wszystkie konteksty, które decydują o tym, że koncepcja danego autora jest spójna i logiczna. 


Czytelnik czytając te 11 opowiadań odbywa literacką podróż po całym Majipoorze, poznając geografię poszczególnych terenów, a także historię. Dowiadujemy się jak ludzie trafili ze starej Ziemi na Majipoor i tysiące innych planet. Główni bohaterowie to zarówno kobiety jak i mężczyźni, którzy po prostu żyją swoim życiem i w pewnym momencie spotyka ich coś ciekawego. Przy czym trzeba zwrócić uwagę, że Silverberg skandalizuje co nie co w tym drugim tomie „Kronik Majipooru”, pojawiają się sceny seksu. Chyba najbardziej prowokujący jest seks Tesmy z Ghayrogiem o imieniu Visman, czyli po prostu obcym, osobnikiem inteligentnym wyglądem przypominającym gada. On będąc u Tesmy, kurując się z rany w nodze chciał ją pocieszyć, bo jakimś szóstym zmysłem to wyczuł. Potem, gdy wyzdrowiał opuściwszy ją związał się z kobietą Ghayrogiem, czyli swojej rasy. A z Thesmą spotkał się wielokrotnie później i zostali przyjaciółmi. Niby proste, ale…


Na tym nie koniec z prowokacyjnymi rewelacjami, pontifex Arioca po kilku latach pontyfikatu uznał, że nudzi mu się w labiryncie, i kombinował co tu z tym zrobić, znalazł honorowe, acz hardcorowe rozwiązania, postanowił, że jest kobietą i objął urząd Pani Snów, akurat był wakat, i co jest dziwne ten numer przeszedł. Historia go zapamiętała jako osobę szaloną, Hissume przyglądając się sprawie z bliska ma co do tego wątpliwości. 


Co z tego wynika?


O tolerancji wręcz nieziemskiej w sensie dosłownym na Majipoorze mamy w tym opowiadaniu i wielu innych. Ludzie dobrze zapamiętali sobie lekcję chociażby drugiej wojny światowej, mimo iż zapewne o takim wydarzeniu wiedzą tylko historycy, specjaliści historii Starej Ziemi, jak przypuszczam. Czy rzeczywiście świadomość ludzi może aż tak radykalnie zmienić po opuszczeniu Starej planety i pamięci o tym co tam się działo. 


Pojawia się motyw ekologiczny, koronal lord Maribor jest powszechnie potępiany, że chodzi na polowania i urządza w Zamku na Wysokiej Wieży kilka sal z wypchanymi trofeami łowieckimi. Skończył marnie skonsumowany przez wielkiego morskiego smoka.


Motyw podróży morskiej pojawił się również w pierwszym tomie, i niewiele tu nowego będziemy mieli w tym drugim tomie.  Co najwyżej motyw tajemniczych morskich roślin, która jest w stanie pochłonąć statek w całości. Psychologiczny motyw jest ciekawy, tutaj potencjalni odkrywcy nowych kontynentów cofnęli się, bo jednak ta przygoda wywołała duże perturbacje zginał jeden marynarz. Pytanie czy warto było, czy trzeba było płynąć naprzód. Tłumaczyć ich może długi czas podróży, minęło ładnych parę lat i to może uzasadniać ich znużenie zniecierpliwienie wszak Majipoor jest wielką planetą. 


Pojawił się motyw kampanii wojennej przeciwko Metamorfom, gospodarzom planety Majipoor, którzy zostali zepchnięci do rezerwatów i dzikich leśnych terenów po przybyciu ludzi i innych nieludzi z innych planet. W pewnym momencie podjęto decyzje o przyśpieszeniu działań wojennych decydując się na spalenie żywym ogniem resztek zmiennokształtnych rebeliantów. Jeden uparty możnowładca postanowił zostać na tym terenie wiedząc, ze to czyste szaleństwo, bo spłonie on, cały dobytek, budynek piękny, bogaty, ale drewniany, no i służba. Postawa na pewno irytująca i intrygująca zarazem, wiadomo, że w warunkach wojny bycie uchodźcą to nic niezwykłego, ale on jednak postanowił pozostać na swojej ziemi nawet za cenę życia. Majipoor jest planetą zróżnicowaną, mamy wiele stref klimatycznych.


Mamy też pustynię, miejsce wyjątkowo niebezpieczne bo giną ludzie z niewyjaśnionych przyczyn. Dekkert, urzędnik pracujący w Wysokim Zamku miał pewną misję na pustyni. W sumie mógłby się z tego gładko wymigać, ale uważał, że potrzebuje czegoś w rodzaju pokuty i stąd ta wyprawa na jedno z najniebezpieczniejszych miejsc na planecie. Szybko przekonał się, że ktoś kradnie sny. Te fajne sympatyczne, zastępowane są koszmarami. Prowadzi to do śmierci, bo albo ktoś gdzieś po nocy zawędruje, albo mrówki go wyniosą, tacy szybko giną będąc w obłędzie, a potem z pragnienia i głodu. Deekert wyjaśnił co za czort za tym stoi, niejaki Barjazid przewoźnik Deekerta sam skonstruował przyrząd do kontrolowania snów i uprzykrzania życia ludziom. Dekkert zabrał go ze sobą do Wysokiego Zamku, żeby koronal rozsądził sprawę. Barjazid został królem snów Tym sposobem ród Barjazidów objął jeden z najbardziej wpływowych urzędów, obok koronala, pontifexa, no i pani snów. 


A o tym, że król snów potrafi spaskudzić komuś życie czytelnik przekona się już w kolejnym opowiadaniu handlarz z Stee Haligome popełnił morderstwo. Zostało ono niewyjaśnione, wypadek. No ale król snów nie dał się wykiwać i prześladował handlarza. Ten długo uciekał. Aż w końcu dotarł na wyspę Pani Snów żeby zaznać jako takiego ukojenia. Czy to było możliwe? 


Znalazła się historia Tissany, którą czytelnik miał okazję poznać w pierwszym tomie, kiedy Tissana jako tłumaczka snów pomogła Valentine’owi i jako pierwsza rozpoznała w nim prawowitego koronala. Tutaj jako młoda dziewczyna jest w przededniu egzaminu na tłumaczkę snów. Wyglada to bardzo podobnie przez co przeszedł Valentine udowadniając, że numer z podmianą osobowości nie jest przekrętem, że to on jest prawowitym koronalem. 


Bardzo ciekawa jest historia złodziejki z Ni – Moja Inyana prowadziła sklep gdzieś na prowincji w górach, pewnego dnia dowiedziała się, że jest szczęściarą bo odziedziczyła majątek w Ni Moja. Musiała zapłacić podatek 20 reali, spora suma pieniędzy. Wszystkie oszczędności Inyany. Po tym jak przez kilka miesięcy nie nadeszły żadne wieści podążyła do Ni - Moja, żeby wyjaśnić sprawę. To było oszustwo. Ktoś oferował Niderlandy, bo to był majątek księcia. Inyana została złodziejką na Wielkim Targu. Zapewniam, że to dopiero początek tej niesamowitej historii, którą warto poznać, przy okazji pochodzić po ulicach tego pięknego miasta. 


Książka jest niezwykła, czytelnik poznaje nowe miejsca na Majiporze, i oswaja się z tymi, które już poznał. Po za tym jest okazja, żeby przekonać się, że w świetny sposób Silverbeerg kreuje swoich bohaterów. Zdecydowanie polecam i kontynuuję czytanie cyklu.