środa, 29 października 2014

Eduardo Roca, 



Warsztat książek  zakazanych 




Wydawnictwo:  Albatros - Andrzej Kuryłowicz
Data wydania: 2013 r.
ISBN:  9788388722660
liczna str. : 624
tytuł oryginału:  El Taller De Los Libros Prohibidios
tłumaczenie: Elżbieta Rzewuska
kategoria: powieść historyczna





                                                                                                                          
  recenzja opublikowana na portalu lubimyczytac.pl: 
http://lubimyczytac.pl/ksiazka/169603/warsztat-ksiazek-zakazanych/opinia/13078782#opinia13078782    ) 


                                                                                                   




 Książka o książkach. 


Widać tematyka krążąca wokół książek jest na tyle fascynująca, że wielu pisarzy podejmuje się tego zagadnienia i wychodzi to naprawdę bardzo ciekawie. Eduardo Roca napisał powieść historyczną w stylu czy to „Katedry w Barcelonie” Falconesa, Władcy Barcelony” Llorensa, „Filarów Ziemi” Folleta, choć najbardziej mi się kojarzy z „Zapomnianym pergaminem” Vandenberga. Roca zajął się techniką produkcji książek. Pewien złotnik Lorenzo Block wydumał, że można szybciej wyrabiać mechanicznie książki, tak samo jak każdy inny produkt. Po prostu główny bohater wyspekulował, że książka oprócz zawartości intelektualnej, którą ma w sobie, jest po prostu artykułem, który ma swoją cenę, ktoś ja sprzedaje, żyje z tego, a ktoś kupuje, opróżniając sakiewkę lub portfel. To przekonanie co do idei książki jako produktu to przełom intelektualny, który ruszył cywilizacje do przodu. Rewolucyjne było to, że od tej pory, nie było konieczności kopiowania książki metodą ich przepisywania. Dzięki temu, że powstała maszyna drukarska zaistniała możliwość wytworzenia, mechanicznego skopiowania, większej ilości książek, dzięki czemu stały się one tańsze i przez to łatwiejszy jest dostęp do wiedzy. Maszyna drukarska zwana wynalazkiem Gutenberga zrewolucjonizowała świat.


Tą rewolucję właściwie przeżywamy do dzisiaj, czasów nam współczesnych. Choć oczywiście powoli przeżywamy inną rewolucję czytelniczą, powolne odchodzenie od papieru. Dzisiaj książka ma również formę pliku komputerowego i można odczytywać ją na komputerze i wszelkich urządzeniach mobilnych, i niewątpliwie to będzie miało jakieś konsekwencje cywilizacyjne. Przypuszczalnie drożeć będą książki papierowe, a dostęp do e –książek będzie coraz prostszy, łatwiejszy i tańszy. Jednak idea naszej współczesnej rewolucji czytelniczej jest wciąż dokładnie ta sama, która przyświecała Gutenbergowi, i literackiemu bohaterowi Lorenzowi Blockowi, chodzi o dostępność wiedzy, która napędza postęp. Z postępem tym z XV wieku, jak i widzianym na naszych oczach jest pewne podobieństwo w tym, że sprowokowali go wizjonerzy. Tego typu idealiści wierzą, że człowiek jeżeli będzie miał dostęp do książki to będzie chciał myśleć. Oczywiście trzeba uważać, żeby cywilizacja nie zeszła na manowce jak to sprawę rozpracował Mitchell w „Atlasie chmur”, że cywilizacja, zeszła na psy, po prostu upadła, mimo, że była doskonała, ale jednak zeszła na manowce. A więc oprócz wynalazków, które upraszczają dostęp do wiedzy, muszą istnieć ludzie, którzy mają potrzebę jej zgłębiania, żeby dla tych ludzi hasło sapere aude* było ważne w życiu. 


Oczywiście, że wraz postępem będzie istnieć grupa ludzi, którzy panicznie boją się postępu, bo obawiają się, że postęp naruszy ich interesy. I o tym też jest ta książka. Tutaj w książce „Warsztat książek zakazanych” w tej roli występuje arcybiskup Kolonii Dietrich von Moers, który przestraszył się tego, że myślenie ma moc wywracania porządku do góry nogami. Hierarcha wściekł się jak dotarła do niego... Biblia wydrukowana po niemiecku, a więc w ojczystym języku, w jego mniemaniu języku ludu. W tych czasach von Moers nie był odosobniony w swoich poglądach, po prostu uważał, że to księża powinni ludziom wykładać nauki płynące z magisterium Kościoła katolickiego. Z powodu tej jednej książeczki parę osób poszło z dymem w sensie dosłownym. Mimo wielu przeciwieństw Lorenzo Block pracował nad swoją maszyną drukarską. Po cichu, tu czytelnik będzie zaskoczony, wspiera go także Nikolas Fischer, lokalny biznesmen, właściciel pierwszego świeckiego skryptorium, w którym przepisywano również książki uznane za niekoniecznie zgodne z doktryną katolicką. A więc teoretycznie wspiera konkurencję. Widać Nikolas Fisher to człowiek, który idzie postępem, i widząc konkurencje uznał, że trzeba ją zawczasu spacyfikować. Nie ma wątpliwości, że to ciekawa postać, zwykły kombinator sprzedawał wydrukowane książki jako pisane ręcznie za oczywiście grube pieniądze. Nie trzeba mówić, że w porównaniu do książki pisanej książki drukowane były tanie jak barszcz. 


Ta książka, to nie tylko książka o książkach, ale również książka o mieście, o Kolonii, mamy tu opisane życie codzienne mieszkańców miasta, zarówno ludzi bogatych, ale także przecież tych przeciętnych i biednych. Burmistrzem Kolonii, w książce jest Heller Overstolz, niezły przekręt, interesowało tylko, żeby jak najwięcej zarobić, nawet kosztem mieszkańców, którzy głodowali. Burmistrz ściągnął piratów, żeby zablokowali Ren, żeby nikt, kupcy z innych miast Hanzy, nie odważył się handlować zbożem, w Kolonii, bo burmistrz musiał pozbyć się zboża, za horrendalne ceny, które miał w swoich spichlerzach. Mamy oczywiście wiele wątków miłosnych. Niewątpliwie przekonujemy się, że ludzie średniowiecza, wbrew stereotypom dotyczącym tej epoki specjalnie od nas ludzi początków XXI wieku się nie różnili, chociażby w miarę swobodne obyczaje seksualne, korzystanie z usług kobiet lekkich obyczajów było na porządku dziennym. Po za tym co niektórzy zajmowali się w wiadomy sposób dwoma kobietami na raz i jakoś to specjalnie nikogo nie gorszyło. Po prostu ludzie wychodzili z założenia, podobnie jak to miewa miejsce dzisiaj, że to co słyszą na kazaniach w kościele sobie, a życie sobie. To jest mniej więcej zgodne z prawdą historyczną. Za to cenię autora, że mimo, że pisze przecież fikcje literacką, zachował wiele elementów dotyczących mentalności ludzi tej epoki zgodnych z prawdą historyczną. Pojawia się też motyw właśnie budowanej katedry w Kolonii, co świadczyło z jednej strony o potędze kościoła, ale też bogactwie miasta. Bo przecież bogate miasto, jakim niewątpliwie była Kolonia nie mogło się powstydzić i pobudować byle kapliczkę. Kościół tak samo jak ratusz miejski musiał być reprezentacyjny, bo to świadczyło o pozycji miasta. 


Książka jest interesująca, wielowątkowa, wciągająca, pozwalająca czytelnikowi dobrze poznać realia epoki. Nie mam wątpliwości, że warto było wziąć tą książeczkę w garść w księgarni podejść do kasy, a potem załadować do plecaka. Oczywiście po to, żeby przeczytać, również w plenerze, no i zrecenzować. 


Polecam.

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz